Historia ucieczki Rafiego Sonnabenda z transportu wiozącego go do obozu Stutthof.
Rafael Sonnabend urodził się 21 września 1920 roku w Mogilnie, zmarł w 1986 roku w Aszkelonie. W Poznaniu po szkole powszechnej nie poszedł do gimnazjum, jak jego starsi bracia i siostra, ale kształcił się w szkole zawodowej. Miał duże zdolności manualne, był tzw. „złotą rączką". Po przeżyciu Holokaustu pracował w Szwecji jako ślusarz, i taką też pracę podjął po emigracji do Izraela. Wiele lat przepracował w zakładzie Yuval-Gat w Aszkelonie produkującym rurociągi do transportu wody z Jeziora Kineret.
Publikowaną poniżej historię ucieczki Rafiego z transportu więźniów podczas wojny opowiedział jego syn, Chazi Avnet.
Ojciec nie opowiadał. Ani o wojnie, ani o życiu w Poznaniu. A jak czasem coś komuś opowiedział, to w nocy krzyczał przez sen.
Wyjątkiem są dwie historie, o których czasem mówił. Jedna dotyczy tego, jak wyskoczył z wagonu wiozącego go do Stutthof. Druga mówi o śnie, jaki miał, gdy szedł przez zaśnieżone lasy i pola aż pod Białystok szukając tam kryjówki i wydawało mu się, że dłużej nie ma już sił iść. Tan sen uratował mu życie.
Ojciec długi czas wojny spędził razem z bratem Izim i Malą, kuzynką zamordowanej żony Iziego. Razem byli w getcie w Białymstoku, potem trafili do więzień w Grodnie i Łomży, skąd ostatecznie 22 listopada 1943 roku zostali wywiezieni transportem więźniów do obozu koncentracyjnego w Stutthof. Jechali w bydlęcym wagonie, w którym było małe zabite deskami okienko. Pięć osób, w tym Rafi, postanowiło uciekać. Udało im się wyłamać deski i zaczęli przeciskać się przez otwór, a potem skakać. Była już zima, na polach leżał śnieg. Strażnicy pilnujący transportu zaczęli strzelać do uciekinierów.
Ojciec próbował namówić Iziego, by uciekał razem z nim, ale Izi nie chciał. – Ja nie skaczę – powiedział i nie dał się przekonać. Ale Rafiego nie próbował powstrzymać. Pomógł mu dostać się do okienka i przecisnąć się przez otwór.
Ojciec wisiał na zewnątrz i trzymał się oboma rękoma krawędzi okna, a Izi trzymał go od środka za przeguby. Czekali na zakręt, kiedy można było skakać będąc mniej widzianym przez strażników.
Kiedy pociąg zaczął skręcać ojciec puścił krawędź okna i chciał skoczyć, ale Izi nadal trzymał go za ręce.
- Izi, puść mnie! – zawołał.
Ten nie zareagował.
- Izi, puść mnie! – powtórzył.
Ale brat nadal nie puszczał.
- Izi…
I wtedy Izi puścił jedną rękę ojca. Sięgnął na szyję, ściągnął z głowy jakiś woreczek, który ukrywał pod ubraniem i zarzucił go na szyję Rafiego.
- Ja już tego nie potrzebuję – krzyknął do niego – ale ty będziesz jeszcze potrzebował.
I dopiero wtedy puścił jego drugą rękę. Ojciec stoczył się w śnieg, pociąg przejechał, strażnicy go nie zauważyli. Był cały.
W woreczku zawieszonym na sznurowadle było trochę biżuterii.
Ojciec mówił, że po tym, co Izi już przeszedł, po stracie Feli, swojej żony, a potem małej córeczki, którą za wszelką cenę próbował ocalić, Izi nie miał już po co żyć.