"Mężczyzna przez chwilę stoi osaczony przez otaczających go krzyczących ludzi, a potem młody facet za jego plecami, w dobrze skrojonym płaszczu, wybija się na lewej nodze, prawą wymierzając potężnego kopniaka w jego plecy". Publikujemy fragment powstającej książki o ostatnim chazanie Synagogi Nowej w Poznaniu Dawidzie Sonnabendzie i jego rodzinie.
Wszystkie osoby występujące w tym tekście są prawdziwe. Tak samo, jak opisane w nim historyczne wydarzenia z jesieni 1937 roku: poruszenie poznańskich Żydów z powodu mordu w kibucu Kiriat Anavim, wprowadzenie getta ławkowego w Państwowej Wyższej Szkole Budowy Maszyn i Elektrotechniki i zajścia antysemickie na Uniwersytecie Poznańskim. Opisany atak na budynki w dawnej dzielnicy żydowskiej Poznania miał miejsce w latach trzydziestych – wspominał o nim Adi Sonnabend – ale nie wiadomo, w którym roku się wydarzył.
Mieszkanie rodziny kantora Dawida Sonnabenda, w którym rozgrywa się akcja, znajdowało się na pierwszym piętrze budynku gminy żydowskiej w Poznaniu przy ul. Stawnej 10. Dzisiaj pomieszczenia te zajmują biura i sale współczesnej gminy żydowskiej w Poznaniu.
Książka powstaje w ramach projektu realizowanego przez Fundację Tu żyli Żydzi. Publikowany poniżej tekst nie rozpoczyna książki, lecz pochodzi z jej wnętrza.
Widzę ich, jak siedzą przy kończącej się kolacji. Frieda wniosła dzbanek z parującą herbatą i rozlewa ją do filiżanek. Rosi rozdaje je siedzącym przy stole. Ma już piętnaście lat i roześmiane oczy. Pod kraciastą bluzką rysują się jej małe piersi. Przed nią jeszcze pięć lat.
- Nie możemy być powściągliwi – mówi głośno Zali Sieradzki. – Mamy prawo się bronić. Cały jiszuw musi odpowiedzieć walką na Kiriat Anawim[1].
Wrócił pochmurny z uniwersytetu i dosiadł się do nich pośrodku posiłku, czego Frieda nie lubi. W nagrzanym salonie zdjął marynarkę i siedzi teraz w białej koszuli, wsparty o stół, a jego zielony krawat opada końcówką na blat. Izi, kiedy przed dwoma tygodniami wpadł do Poznania, nosił podobny. Może w trzydziestym siódmym była na nie moda?
- To co, chciałbyś, żebyśmy za tych sześciu chaluców zabili teraz sześciu Arabów? – Adi, oburzony, gestykuluje. - Przecież to do niczego nie prowadzi. Terror, kontrterror… Tak chcesz zbudować Erec?
- Adi, nie machaj tak rękoma. I weź herbatę – prosi go Frieda.
- Jesteś idealistą. Lewicowym aniołem, którego z równowagi nie wyprowadza morderstwo tych rolników, ale moje słowa już tak – prycha rozeźlony Zali. – Dziś pod rektoratem znów wrzeszczała ta endecka tłuszcza: „Poznań bez Żydów!”, „Precz z uniwersytetu!”… Tydzień temu pobili chłopaka na wydziale lekarskim. W Palestynie też mamy pozwalać się bić i zabijać?
Jest ich dziesięcioro, pięcioro dorosłych, reszta nastolatki i dzieci. Światło wieloramiennej lampy o bladożółtych kloszach oświetla ich rzęsiście, ale nie widzę, jak ubrany jest Adi. Ma na sobie gimnazjalny mundur? A może wrócił z treningu? Ich cienie przenikają przez firanki i odbijają się w ciemnych oknach arabeską plam.
- Aba, czy Nani też może coś się stać? – pyta nagle Naftali. Słucha z pociemniałymi, rozszerzonymi oczami. Błyszczą pod równo przyciętą grzywką. Kiedy Nani wyjechała miał dopiero siedem lat i płakał. Za to ona objęła go jak jakaś uciekinierka. Szybko i mocno. I nie rozpaczała jak wówczas, gdy musiała obciąć swoje piękne warkocze.
Dawid Sonnabend jest niewysoki, krągły, z worami pod oczyma i kozią bródką. Typ jowialny i nieobecny? Chyba nie. Ale trochę jednak unosi się nad ziemią.
- Nie Naftali, nic się jej nie stanie – uspokaja chłopca. – Wierz mi, jej świeca będzie długo płonąć.
- Naftusiu chodź, pomożesz mi pokroić ciasto – Frieda wstaje od stołu i wyciąga do syna rękę.
Stojący pomiędzy oknami zegar wybija na wpół do siódmej, ale nikt nie zwraca na to uwagi. Jego szafa błyszczy matowym blaskiem fornitu. Żejmi, krągły na buzi i rumiany od popołudniowego biegania za futbolówką, szepcze coś z uśmiechem Rafiemu, ale tamten kręci głową. Inni zamilkli.
Wiem o nich trochę, mało, bardzo mało, ale mogę ich zobaczyć.
Chazan odsuwa od siebie talerz i opiera się ciężko o stół, jak Zali. Ma na sobie swój ulubiony, trochę już wysłużony purpurowy tużurek.
- Wie pan, panie Sieradzki, kiedyś myślałem jak mój ojciec, niech będzie błogosławiona jego pamięć. Mamy żyć tam, gdzie żyjemy i czekać na Mesjasza – mówi ochrypłym głosem. Ciągle jeszcze jest podziębiony, w ostatni szabat w synagodze musiał zastąpić go drugi z kantorów, Frauwirth. – A dzisiaj myślę, że moje dzieci mają chyba rację. Może Żydzi muszą szybciej wrócić do Erec Israel? Ale atakować, nawet w obronie i przyjmować, że można jednak zabijać? Nie, nie, nic z tego dobrego nie będzie.
Zali odpowiada natychmiast, wobec kantora starając się miarkować emocje:
- Panie Dawidzie, czytał pan opis pogrzebu zabitych w Kiriat Anawim? Dwanaście tysięcy ludzi ich odprowadzało! Wszyscy Żydzi w Palestynie zastrajkowali! A Szertok[2] zażądał od Brytyjczyków broni dla jiszuwu. Sam Szertok, nie ja!
Prawą dłoń zacisnął w pięść, ale nie odrywa jej od stołu. Siedzący obok Chaim Baumgarten, współlokator Zalego z pokoju, niezgrabnie odkłada filiżankę na spodek. Rezonuje potrącona łyżeczka.
- U nas na Wielkiej też tak jest – wtrąca. – Od dwóch dni do Ligi Pracującej Palestyny wciąż przychodzą ludzie. Wpłacają po pięć, dziesięć złotych. Janowski przyniósł czek na pięćset, choć jest rewizjonistą…
Przerywa mu tupot nóg i głos nadbiegającego korytarzem Naftalego.
- Żejmi! Żejmi masz przyjść do mamy! Natychmiast! – woła wpadając do salonu. – Podjadłeś ciasto!
Żejmi ponosi brwi, jak ktoś zaskoczony, ale nie wygląda na zmieszanego. – Czy na tym placku było napisane, że nie wolno go jeść? – pyta zaczepnie. – Nie, nie było napisane!
- Więc przyznajesz się?
Śmieją się. Tylko Sara, matka kantora, rozgląda się zdezorientowana. Znów nie dosłyszała.
Za nimi nad kredensem wisi stary birkat ha-bajt, błogosławieństwo domu. Jego złota rama jest miejscami starta a papier pożółkły, ale roślinny ornament zachował intensywne kolory. Pośrodku wypisano kilka hebrajskich wersów. Nie rozumiem ich, ale domyślam się, co znaczą. „Tą bramą nie przejdzie przykrość / Temu mieszkaniu nie zagrożą kłopoty / Tymi drzwiami nie wejdzie strach” – musi głosić napis.
„Tego miejsca nie ogarną spory / W tym domu będzie błogosławieństwo i pokój”, powtarzam.
Naftali i Żejmi trochę rozładowali napięcie przy stole.
- Panie Dawidzie, nie chodzi o zabijanie czy nie zabijanie – Zali patrzy na kantora już bardziej opanowany. Potem rozgląda się po innych. – Nie widzicie, co się dzieje? Na Rynku czy Kramarskiej pikiety przed każdym składem, na uniwersytecie od lat szykany i napady na studentów, nieprzerwana nagonka w gazetach… Parę dni temu w Szkole Budowy Maszyn[3] dano żydowskim studentom ultimatum: albo getto ławkowe albo wyrzucenie ze szkoły… Gorzej niż w Warszawie na uniwersytecie. Trzeba wreszcie powiedzieć: dość tego! Czy tu, czy w Palestynie!
- To znaczy, że wziąłbyś pałkę i poszedł się bić? – pyta ironicznie Adi.
Zali chwilę milczy.
- Gdyby w Poznaniu było więcej Żydów…
- Oszalałeś!
- Połamaliby ci kości, jak kiedyś Iziemu! – woła Rosi.
- A ja w ogóle nie siadałbym w tych ławkach. Wolałbym stać na wykładach pod ścianą – wzrusza ramionami Rafi. Po całym dniu jego włosy nad czołem nienagannie falują. Rano musiał nie oszczędzać brylantyny.
Nawet on, tak racjonalny i konkretny, jest idealistą, myślę.
Zali śmieje się. – Słusznie! I oni tak właśnie zrobili: stanęli pod ścianą. Ale wiesz co, dyrekcja szkoły zabroniła im także stania. Pod groźbą wylania – odpowiada z sarkazmem. – Na samym uniwersytecie na razie jest spokojnie, ale wiadomo, że zaraz się zacznie. Paniczykowie w deklach pewnie już czyszczą kastety. Ponoć wczoraj przekazali rektorowi żądanie wprowadzenia w ogóle numerus nullus.
- A ja nie idę na studia. Zdaję maturę i jadę na hachszarę! – wyrzuca nagle z siebie Adi. Pochmurny, patrzy zaczepnie na ojca.
Od lipca jego hachszara[4] to najgorętszy temat rozmów w domu. Obiekt sporów, bo rodzice nie godzą się, by jak Nani wyjechał do Palestyny bez zrobienia studiów. A Izi, kiedy poprosił go o wsparcie, przyznał rację i jemu, i… rodzicom. „Pragnę w przyszłości pojechać do Palestyny, ale chciałem też zostać lekarzem…”, tłumaczył. „To może każdy powinien wybierać to, czego bardziej pragnie?”, przerwał mu Adi.
Teraz chazan odpowiada synowi spojrzeniem miękkim i wycofanym, jakby się wahał. Milczy.
- Adi, kochany, ja już jednej wnuczki chyba nie zobaczę – odzywa się Sara. – Dlaczego wy wszyscy wyjeżdżacie? Myślicie, że w Afryce albo w Palestynie będziecie szczęśliwsi? Nie będziecie…
Na paru czarno-białych fotografiach, które przetrwały, jej oczy są zgaszone a usta nad obwisłym podbródkiem układają się w beznamiętną kreskę. Chyba naprawdę niewiele rozumie. Ale ma rację.
Salon wypełnia nagle okrzyk Friedy. Wszyscy odwracają głowy. Naftali potrącił ją przepychając się w drzwiach i pełen ciasta półmisek przechyla się niebezpiecznie. Łapie go w ostatniej chwili drugą ręką.
- Nafti! – woła zagniewana
- Przepraszam mamo – chłopiec zatrzymuje się przestraszony.
Patrzą na siebie chwilę, ale rysy Friedy łagodnieją. Nachyla się i coś mu szepcze, potem bodzie syna nosem w policzek. Chłopiec kiwa głową i bierze od niej talerz z ciastem.
- Moi drodzy, dosyć już na dzisiaj tych wszystkich dyskusji – oznajmia Frieda, a Nafti ostrożnie stawia półmisek na białym obrusie. – Nie jesteśmy przecież na jakimś zebraniu szomrowym[5]…
- Albo spotkaniu Ha-Poel ha-Mizrachi[6] – żartuje Dawid.
Uśmiechają się, bo to jego partia.
Żejmi, który wrócił z kuchni ponury jak nie on, zaczyna rozkładać na stole talerzyki deserowe. Rosi wstaje, by mu pomóc i gdy mama się odwraca, szybko całuje go w policzek.
- Właściwie z jakiej okazji mamy dzisiaj ciasto? – pyta chazan. Wyraźnie poprawił mu się humor.
- No właśnie – Rafi pierwszy sięga po kawałek. – Dopiero wtorek.
Frieda spogląda na córkę. Jest tęgą kobietą, ciut wyższą od męża. Nie nosi peruki jak Sara i w jej włosach widać pierwsze siwe włosy.
- Rosi, powiesz im? – odzywa się.
Dziewczyna rumieni się, bo wszyscy spojrzeli na nią zdziwieni, ale odzywa się pewnym głosem:
- Za tydzień recytuję w sali kahału wiersze Czernichowskiego i Bialika[7], i chcę was wszystkich zaprosić…
Studenci są zaskoczeni, bo naraz podnosi się wrzawa. Dawid woła: „Dlaczego mi nie powiedziałyście?”, babcia klaszcze, a Żejmi zapomniał o wszystkim i chwyta siostrę w ramiona. Są sobie bliscy od dziecka.
- Musimy kupić ci banana – woła i jak zwykle nie wiadomo, czy żartuje. – Czytałem, że aby podczas występu nie mieć tremy, trzeba godzinę wcześniej zjeść banana!
Rosi śmieje się, twarz jej promienieje. Parę miesięcy temu zaczęła chodzić na próby koła dramaturgicznego w gminie i jest szczęśliwa. Choć rodzice skrycie się martwią, bo często siedzi z głową w książkach… Wydaje się, że wie, czego chce – inaczej niż Nani, która wyjechała z domu nie do końca rozumiejąc, czego właściwie pragnie – ale czy to w życiu wystarczy?
Ona też, myślę, jak ojciec i Nani żyłaby chyba odrobinę nad ziemią. Choć z drugiej strony Adi mówi, że wśród szomrów radzi sobie nad wyraz dobrze i może niedługo zostanie kierowniczką kfirim.
- Zarecytuj nam jakiś wiersz! – prosi nagle siostrę Naftali. – Jak w Rosz ha-Szana[8].
- Przyjdźcie za tydzień – śmieje się dziewczyna.
- Za tydzień będzie futro. Teraz! – Żejmi przyłącza się do Naftalego, a za nim inni. „Teraz!”, skandują.
- No dobrze, ale nie powiem żadnego z tych przygotowanych na występ – zastrzega Rosi. – Mogę powiedzieć wam inny wiersz Czernichowskiego. Pamiętasz mamo, słyszałyśmy go na wieczorze Jack’a Lewiego[9] w „Lunchu”. Ten o wojnie…
Frieda kiwa głową, twarz Rosi poważnieje. Zegar zaczął wybijać siódmą i musi odczekać, aż jego dźwięki wybrzmią. Stoi dotykając końcówkami palców stołu i mam wrażenie – a może tylko chcę je mieć – że przez tę chwilę przygląda się siedzącym wokół niej z niecodzienną uwagą. A potem zaczyna mówić cicho i wyraźnie:
Kiedy stałem pomiędzy jeszcze żyjącymi
a tymi, co już umierali, i mój skalpel
dzielił szept otuchy od przekleństw próżnej walki –
spotkałem w czyimś oku życie, które minie.
Jeszcze jest, zaraz zniknie…[10]
Huk, nieco zduszony ale nie tak odległy, wdziera się nagle do salonu. Rosi wzdryga się przestraszona i urywa, inni też podrywają się zaniepokojeni. Adi pierwszy dopada okna, odgarnia firany i otwiera skrzydła na oścież. Do pokoju wpływa chłodne powietrze. Obok niego wciskają się Zali i Rafi.
Oświetlona latarniami ulica Stawna jest wilgotna po deszczu i prawie pusta, tylko trzymająca się pod rękę para mija właśnie synagogę i skręca na plac Wolnica. Od Starego Rynku i Kramarskiej słychać jakiś odległy zgiełk. Ludzie coś skandują, krzyczą, czasem pękają i rozpadają się szyby.
- Polecę zobaczyć, co się dzieje – proponuje Adi, ale Frieda łapie go za lokieć.
- Nigdzie nie pójdziesz – mówi stanowczo Dawid. – Wiadomo, co się dzieje.
W sąsiednich kamienicach również pootwierały się okna. Z drugiego pietra domu sierot wychyla się ciemna czupryna doktora Rettiga, jego młodego jeszcze dyrektora, a na parterze naprzeciwko malarz Plenzler, gaduła, który niedawno odmalowywał im salon i korytarz, krzyczy coś do swojej żony w głębi mieszkania.
Tłum, który słyszą, też skanduje coś niezrozumiałego. Wrzawa rośnie i chyba się zbliża, aż nagle ten zwarty głos łamie się i przeradza w chaotyczne okrzyki. Od Wolnicy na ulicę wjeżdża kłusem czterech konnych policjantów, by zaraz zniknąć w ulicy Wronieckiej. Krzyki znów się wzmagają.
- Jeżeli policja używa koni, to do dzielnicy musi iść dużo ludzi – Zali odrywa się od okna, a na jego miejsce zaraz wciska się Żejmi.
- Co robimy? – pyta Adi.
Co mogą zrobić prócz tego, co zawsze, myślę.
- Czekamy. Może tu nie dojdą – odpowiada chazan.
Wystraszony Naftali trzyma się blisko Rosi i matki, która chyba odruchowo zabrała ze stołu talerz z ciastem, ale nikt nie jest przerażony. Tylko Sara gdzieś zniknęła.
- Rafi, sprawdź, czy ktoś nie został jeszcze w kahale i w biurach. Jeśli tak, niech nie wychodzi – chazan próbuje ich zorganizować. – Potem biegnij na dół i zamknij drzwi wejściowe na zasuwy.
Nagle wrzawa, znacznie głośniejsza niż tamta, zaczyna zbliżać się od Żydowskiej. Można już zrozumieć, jak ludzie krzyczą „Precz z Żydami”. Jakiejś części z nich udało się chyba obejść policjantów bokiem, może przez Wielką, albo przełamali ich szereg i są już w sercu dzielnicy. Słychać, jak szyby z głośnym brzękiem rozpadają się jedna po drugiej. Muszą atakować dom starców i mieszkanie rabina, bo Wolstein[11] co wieczór zasłania żaluzjami witrynę swojej fryzjerni.
Adi i Zali znów dopadają do okna, ale tym razem by wbrew protestom Żejmiego je zamknąć. Zaciągają zasłony i gaszą światło w pokoju. Moje oczy chwilę przywykają do ciemności.
- Żejmi, proszę chodź! – woła Frieda. Zabiera dzieci do któregoś z pokoi wychodzących na podwórze, ale chłopak udaje, że nie słyszy.
- Żejmi! – dołącza się Rosi.
- Natychmiast wyjdź! – mówi stanowczo chazan.
- Nie jestem już dzieckiem – protestuje gniewnie chłopak, ale ojciec nie zamierza dyskutować.
Stoimy przy oknach, skryci za zasłonami. Stawna całkowicie opustoszała, okna w kamienicy naprzeciw też się pozamykały, ale w wielu ludzie stoją za szybami ciekawi tego, co ma się wydarzyć. Te z zapalonymi światłami są chyba chrześcijańskie, te z zasłoniętymi, jak nasze, oknami żydowskimi?
Wreszcie są. Wyłaniają się zza rogu ulicy. W większości mężczyźni w płaszczach i kapeluszach, które w mroku wydają się różnić tylko odcieniami szarości i czerni. Ale są także ludzie w czapkach i roboczych kurtkach, robotnicy? Wymachują rękoma, potrząsają trzymanymi w nich pałkami, krzyczą. Jest ich około dwustu, może więcej i wciąż nadchodzą nowi.
Tłum rozlewa się po Stawnej, jedni biegną pod synagogę, inni w naszą stronę, do budynku zarządu gminy, ale większość zatrzymała się przed sierocińcem. Krzyczą: „Wyłaźcie parchy”, „Żydzi won”, „Złodzieje Polski”, ale zaraz te głosy zlewają się w skandowanie: „Żydzi precz z Poznania!” Dźwięk pękającego i rozpryskującego się szkła na moment zlewa się w kaskadę i jak po kamieniach opada po tych słowach: „Żydzi – precz – z Poznania!”
- Zobaczcie ile studentów! – woła Adi przytłumionym głosem.
Z góry dobrze widać ich korporanckie czapki, purpurowe, białe, zielone, także berety Młodzieży Wszechpolskiej. Ci, którzy je noszą, są najaktywniejsi. Tłum kłębi się tuż pod nami. W blasku latani twarze ludzi są żółte i pełne cieni. „Żydzi wyłaźcie! Pokażcie się!” „Żydzi pasożyty!” „Precz z Polski!” Zaczynają dobijać się do naszego wejścia i do bramy kamienicy za rogiem, przy Szewskiej, też żydowskiej. Okna chroniące sportowe sale na parterze są zakratowane, więc wsuwają między pręty pałki i wybijają je jednym uderzeniem, jakby uderzali w bilardowe kule.
Chazan odsunął się już w głąb pokoju. Woła, żebyśmy odeszli od okien, ale słucha go tylko Baumgarten. Ja muszę to zobaczyć, a oni? Adi, Zali, Rafi?
Nagle pod budynkiem naprzeciwko robi się zamieszanie. Ta tłuszcza kogoś jednak dopadła. Krzyczą „To Żyd! Żyd!” Średniego wzrostu człowiek w kapeluszu i płaszczu jak oni, z teczką w ręce dostaje parę uderzeń kijami. Jakiś korporant doskakuje do niego i wali go pięścią w twarz. Coś matowo błyska na jego dłoni, chyba kastet. Mężczyzna przewraca się, a ludzie wokół rozstępują się – jakby nagle do nich dotarło, że dopadli ofiarę, mają ją swoim w ręku. Wrzeszczą. Tamten powoli podnosi się. Jest bez kapelusza, z jego rozbitego nosa i ust cieknie krew.
- To Szlechciarz, pracuje u braci Rutenbergów! – krzyczy Rafi nieswoim głosem, w którym mieszają się przerażenie i wściekłość. Skąd ten facet w ogóle tutaj się wziął?
Szlechciarz przez chwilę stoi osaczony przez otaczających go, krzyczących ludzi, a potem jakiś młody mężczyzna za jego plecami, w dobrze skrojonym płaszczu, wybija się na lewej nodze, prawą wymierzając mu w plecy potężnego kopniaka.
Pierwszy kamień rozbija szybę w sypialni chazana i jego żony. Odskakujemy za mur i to nas trochę chroni, bo następne lecą już także w okna salonu. Kamień, który rozbija moje i Zalego okno drze firankę, ale zatrzymuje się na zasłonie. Sypią się na nas odpryski szkła. Adi i Rafi mają gorzej. Kostka brukowa, która trafia w ich okno, zaplątuje się w ciężką zasłonę i zrywa ją, tkanina wali się na ich głowy. Adi krzyczy, z trudem się z niej wyplątuje i odskakuje w bok. W blasku ulicznej latarni, która rozjaśnia pokój, widzę, jak z jego rozciętego policzka także spływa ciemna strużka.
Stary Sonnabend nie musi nas już namawiać, sami uciekamy w głąb pokoju. Wszystko dzieje się teraz szybko. Odsłonięte okno koncentruje uwagę napastników i większość kamieni sypie się właśnie w nie. Spadają daleko na podłogę, na stół rozbijając półmiski z jedzeniem i talerze, jeden trafia w pianino, które głucho jęczy, jakby było trafionym zwierzęciem.
- Uciekamy, szybko! – krzyczy Dawid. Zamykają się za nimi drzwi.
Chowam się w najdalszym kącie pokoju, koło rozgrzanego pieca. Uczucie spokojnego ciepła kafli zaskakuje mnie, tak przeciwne jest temu, co dzieje się wokół. Czuję, jak wszystko we mnie burzy się, rozpryskuje, syczy i rozdziera – jakby ktoś wodę wlewał do ognia. Odskakuję jak poparzony.
Więcej kamieni leci teraz w okna wyższych pięter, choć ostatniego chyba nie sięgają. Niektóre spadają im na głowy, bo słyszę ostrzegawcze krzyki i przekleństwa. Parę głosów nawołuje, by nie rzucać za wysoko.
Zaraz potem rozlegają się gwizdki. Wracam do okna po chrzęszczących odłamkach szkła. Policja musiała ściągnąć posiłki z komendy na Alejach Marcinkowskiego albo rozprawiła się z tymi, których zdołała zatrzymać na Kramarskiej, bo funkcjonariusze w granatowych mundurach nadbiegają teraz od Starego Rynku i Stawną od synagogi, i wypychają ludzi z Żydowskiej i Szewskiej. Tłum pod ich naporem cofa się, rozpierzcha, ludzie zaczynają uciekać, wybucha wrzawa. Konni policjanci wjeżdżają między biegnących i biją pałkami najbardziej agresywnych i spóźnialskich…
Zegar wybija ósmą. Otwieram oczy.
[1] 9 listopada 1937 roku Arabowie zamordowali sześciu członków kibucu Kiriat Anavim pod Jerozolimą. Zdarzenie to wywołało ogromne protesty Żydów w Palestynie oraz poruszenie w całej ich diasporze na świecie, także w Polsce.
[2] Mosze Szaret (pierwotnie Szertok) – działacz polityczny Agencji Żydowskiej przed wojną, współpracownik Ben Guriona, po powstaniu państwa minister spraw zagranicznych i drugi premier Izraela.
[3] Państwowa Wyższa Szkoła Budowy Maszyn i Elektrotechniki, po wojnie przekształcona w Politechnikę Poznańską, istniała w latach 1919-1939.
[4] Hachszara (hebr.) – termin oznaczający praktyczne przygotowanie do życia i pracy w Palestynie dla młodzieży syjonistycznej, która decydowała się na aliję, czyli emigrację do Palestyny w celu budowy państwa żydowskiego.
[5] Szomrami nazywano członków lewicowego harcerstwa żydowskiego Ha-Szomer ha-Cair (Młody Strażnik).
[6] Ha-Poel ha-Mizrachi – partia polityczna wywodząca się z nurtu syjonizmu religijnego.
[7] Saul Czernichowski (1875-1943) i Chaim Nachman Bialik (1873-1934) - wybitni poeci i pisarze, którzy uznawani są za odnowicieli poezji hebrajskiej w XX wieku.
[8] Rosz ha-Szana – żydowski Nowy Rok.
[9] Jack Lewi – właściwie Icchak Löwy (1887-1942), związany z Warszawą aktor i felietonista grający i piszący w języku jidysz.
[10] Saul Czernichowski „Kiedy stałem” (fragment), tłum. Aleksander Ziemny.
[11] Abram Wolstein prowadził przed wojną zakład fryzjerski przy ul. Żydowskiej w Poznaniu.
Stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego – Kultura w sieci, realizowane w 2020 r. przez Andrzeja Niziołka
CHAIM/ŻYCIE - portal o kulturze, Żydach, artystach i Wielkopolsce, to projekt edukacji i animacji kultury w Poznaniu i Wielkopolsce. Poszukujemy, gromadzimy i prezentujemy na niej trzy rodzaje materiałów:
* Dzieła twórców kultury odnoszące się do kultury żydowskiej i obecności Żydów w Poznaniu i Wielkopolsce.
* Materiały nt. kultury i historii Żydów wielkopolskich – jako mało znanego dziedzictwa kulturowego regionu.
* Informacje o działaniach lokalnych społeczników, organizacji, instytucji zajmujących się w Wielkopolsce upamiętnieniem Żydów w swoich miejscowościach oraz informacje o tychże działaczach i organizacjach.
Andrzej Niziołek
Hana Lasman
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Projekt finansowany jako zadanie publiczne Województwa Wielkopolskiego w dziedzinie kultury w 2021 r.