logo l

Burech. Nienapisana książka Bronka Bergmana

Brian Bergman

Po urodzeniu rodzice dali mi hebrajskie imię Baruch i jako taki figuruję w metryce urodzenia, której oryginał nadal jest przechowywany w Poznaniu. Odpowiednikiem tego imienia w języku polskim byłby Benedykt. Wiele modlitw w hebrajskim modlitewniku zaczyna się od tego imienia. A znaczy ono: Błogosławiony (św. Boże).

 


 

W latach 2003-2004 Bronek (Brian) Bergman, przyduszany przez moje kolejne prośby - a nie byłem jedynym, który go do tego namawiał - spróbował zrealizować marzenie i napisać książkę o swoim życiu i w kolejnych listach przysyłał mi po kawałku wspomnień. W sumie nadeszły ich trzy. Potem nastał kolejny rok zawodowych rozliczeń podatkowych w jego życiu – prowadził biuro doradztwa podatkowego, co chyba lubił, bo pracował zawodowo do późnego wieku – i pisanie się skończyło. Łatwiej niż stukać w klawisze spisując wspomnienia było mu udzielać wywiadów, opowiadać. I takich mówionych relacji, nagrań, wywiadów zostało po nim sporo.

Oto początek autobiograficznej, nienapisanej książki Briana Bergmana, chłopaka z ulicy Żydowskiej w Poznaniu. Złożyłem go z nadesłanych przez niego w listach tekstów.

Andrzej Niziołek

Burech

Urodziłem się 20 września 1925 roku przy ul. Żydowskiej 32 w mieszkaniu numer 5, na parterze domu zbudowanego przeszło 200 lat temu. Akuszerka przedstawiła mi świat naszej sypialni, która jednocześnie służyła także jako jadalnia, salon i wszystkie inne pokoje, których bogaci ludzie używają osobno.

Jak nakazuje żydowska tradycja musiałem być obrzezany osiem dni potem. Los chciał, że data mojego obrzezania wypadła w Jom Kipur, Sądny Dzień, najbrzemienniejsze święto w żydowskim kalendarzu. Opowiadał mi ojciec, iż nikt w Poznaniu nie pamiętał, kiedy czyjkolwiek dzień obrzezania wypadł w Sądny Dzień. A że tego obrządku nie wolno przekładać, po konsultacji z głównym rabinem w Berlinie nasz poznański rabin postanowił, że rytuał mojego obrzezania odbędzie się  tego dnia w Wielkiej Synagodze przy ulicy Stawnej. Podobno zdarzenie to było tak niecodzienne, a zaszczyt tak wielki, że rabini z okolic a nawet naczelny rabin berliński przyjechali, aby być jego świadkami. Wszyscy przepowiadali, że będę miał szczęście w życiu.

Brian i rodzice 1926
Sara i Pejsach Bergmanowie z synami Dawidem i jednorocznym Baruchem, Poznań 1926

Mój ociec pochodził z Widawy, powiat Łask, województwo łódzkie. Było to maciupcie miasteczko składające się z rynku i kilku uliczek leniwie zeń wychodzących. Choć mała, Widawy otrzymała prawa miejskie jakieś sześćset sześćdziesiąt lat temu. Mój ojciec z dumą wspominał, że jego pra-pra-pra-prababka, niejaka Bajla Gitla Cohen, witała Napoleona chlebem i solą kiedy przejeżdżał przez Widawę w drodze do Moskwy. Z tego wynika, że moi przodkowie mieszkali w Polsce od wieków.

Ojciec pochodził z bardzo pobożnej i może dlatego bardzo biednej rodziny. Jego ojciec a mój dziadek Dawid spędzał całe dnie w bóżnicy, bez przerwy studiując Talmud i inne święte pisma, swojej żonie a mojej babci zostawiając ziemskie troski. Ta, utrzymując z frontu mieszkania malutki sklepik z przyborami rolniczymi, dbała o to, aby ich dziesięcioro miało co jeść i w co się ubrać.

W naszej rodzinie każdy połykał książki. Chodziłem do miejscowej biblioteki niedaleko Starego Rynku i co tydzień wypożyczałem trzy książki. Ja i moi bracia naśladowaliśmy w tym ojca, który jak tylko miał chwilę czasu (a nawet jak nie miał) zawsze czytał, przeważnie książki w języku żydowskim. Dzisiaj jeszcze bardziej go podziwiam, bo zdaję sobie sprawę, że mimo trudnego dzieciństwa osiągnął niezależność. Nigdy nie chodził do szkoły, jego rodzice byli za biedni, by go do niej posłać. Mój wujo Lipman z Łodzi, brat i rówieśnik ojca, kiedy odwiedzał nas w Poznaniu opowiadał mi o swoim i ojca dzieciństwie w Widawie. Mój dziadek i babcia byli tak biedni, że kiedy ojciec skończył sześć lat tata zaprowadził go do miejscowego piekarza Symchy Goldberga i oddał w „dzierżawę” w zamian za wyżywienie, nocleg i naukę tego, jak piec chleb. Piekarz był surowy i wymagający, często ojca bił, więc ten kilka dni później uciekł od niego i z płaczem przybiegł do domu. Mama, kiedy do niej przypadł, też się rozpłakała, całowała go i pocieszała. Wtem wszedł dziadek Dawid. Usłyszawszy, że jego sześcioletni syn uciekł do piekarza i bez jego pozwolenia wrócił do domu, zbił go jak nigdy dotąd. A po tygodniu znów wziął ojca za rękę i z powrotem zaprowadził do piekarni. Ale tym razem piekarz zaczął skarżyć się dziadkowi. Jego syn jest niegrzeczny, mówił, niebezpieczny buntownik, który nikogo nie słucha, więc on podziękuje Panu Bogu, jeśli nie będzie musiał na niego więcej patrzeć.

Brian z ojcem
Pejsach Bergman z Baruchem, plac Wolności w Poznaniu, 1926

Kiedy miałem trzy lata mama wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do freblówki[i] przy ul. Szewskiej, tuż przy kościele dominikańskim. Tam przywitały mnie z uśmiechem pani Lola i pani Regina; polubiliśmy się natychmiast. Bawiłem się z innymi dziećmi w klocki na podłodze i szybko nauczyłem się alfabetu. Pamiętam, chodziłem z ojcem po ulicy Wielkiej i zobaczywszy szyld wiszący nad sklepem z butami zacząłem składać litery w słowa. Tak nauczyłem się czytać. Wkrótce zacząłem czytać bajki, a potem książki. Gdy miałem pięć lat ojciec zapisał mnie do niemieckiego przedszkola. Odtąd dumnie nosiłem niemiecką szkolną myckę i codziennie rano, przed rozpoczęciem pierwszej lekcji, z całą klasą śpiewałem po niemiecku:

„Nochis Polen nichtverloren,

Solange wir leben.

Was unsfremdeÜbermachtnahm,

Werden wir uns mit demSäbelzurückholen.

Marsch, marsch, Dąbrowski,

Ausdemitalienischen Land nach Polen.

UnterdeinerFührung

Vereinen wir uns mit der Nation”.

W domu rozmawialiśmy dwujęzycznie. Ojciec tylko po żydowsku, mama do ojca po żydowsku, a do mnie i moich dwóch braci bezbłędną polszczyzną. Ponieważ spędzałem wiele godzin bawiąc się na ulicy, prędko nauczyłem się także trzeciego języka  - ulicznej gwary poznańskiej. Używałem takich  słów, jak „Hej, kim ino są”, co znaczy „Hej, chodź no tutaj”,– czy kluka, klamot i giry[ii].

W żydowskim języku, tak jak i w innych, istnieje klika dialektów. Żydzi ze wschodniej Polski mówili innym akcentem od Żydów z Galicji czy z Wielkopolski. Dialekt, którego używaliśmy u nas w domu wymawiał moje imię Baruch jako Burech. Kiedy miałem rok rodzice dali nasze mieszkanie na przytułek piętnastoletniej Zosi z jej niemowlęciem Heniem. O tym, który go „zojczył”, Zosia nie chciała mówić. Zamieszkała w naszej kuchni, gdzie spała za kurtyną. Przedsiębiorczy tatuś dowiedział się wkrótce, że matka Zosi mieszka w śródmieściu, przy Piekarach 9. Po kilku dniach babcia Kubiak wzięła Henia pod swoją opiekę, a Zosia każdą niedzielę spędzała u swojej mamy z synkiem. I to właśnie Zosia, która zajęła się naszym gospodarstwem i wychowaniem naszej trójki – bo mama codziennie chodziła do naszego sklepu bławatów i dodatków krawieckich przy Kramarskiej 27, by pomagać ojcu w prowadzeniu interesu – oznajmiła, że moje imię Burech brzmi jak koci burek, a że nie jestem kotem nadała mi imię Bronek. Odtąd to imię przykleiło się do mnie. W freblówce z Bronka zrobił się Bronisław, a kiedy zacząłem chodzić do szkoły powszechnej już oficjalnie stałem się Bronisławem. Koledzy i wszyscy inni – z wyjątkiem ojca, który nadal nazywał mnie Burech – znali mnie jako Bronka.

Gdy miałem pięć lat mama urodziła mi nowego braciszka. Nazwano go Gerszon. Dziwnym zbiegiem okoliczności tak mama, jak tato mieli dziewięcioro rodzeństwa, a wśród nich każde miało brata Gerszona. Oboje ci bracia umarli przed przyjściem na świat mojego nowego brata. Jest wśród Żydów tradycja, która zakazuje nazywania nowonarodzonego dziecka po żyjącym krewnym, więc wybór imienia rodzice mieli ułatwiony. Wkrótce jednak Zosia przylepiła mu imię Genio i tak powstał Eugeniusz.

Teraz było nas trzech braci: trzy lata starszy ode mnie Dadek, ja i Genio, który stał się maskotką całej rodziny. Choć każdy z nas jako małe dziecko był niebieskookim blondynem, on był nim bardziej. I był ładniejszy, bardziej czarujący od swoich dwóch braci. A że był również przemiły i słodki, rozbrajał wszystkich naokoło. Rodzice pęcznieli z dumy, kiedy trzymając nas za ręce wychodzili z nami w letnie niedziele na spacer po Placu Wolności. Czasami siadaliśmy przy stoliku na zewnątrz Esplanady[iii], pod olbrzymim kolorowym parasolem osłaniającym nas od słońca i my trzej zapychaliśmy się przepysznymi Napoleonkami czy Murzynkiem, podczas gdy rodzice rozkoszowali się małą czarną kawą.

W dzieciństwie nie zdawałem sobie sprawy, że byliśmy biedni. Moi dwaj bracia spali ze mną w tym samym łóżku, bo w pokoju nie było miejsca na jeszcze jedno posłanie. Nie mieliśmy ciepłej wody, ale w kranie była zimna, którą musiałem się codziennie myć od pasa do uszu. Tak latem, jak i zimą, brrr… Lodówki też nie mieliśmy. W przydzielonym nam miejscu w piwnicy chowaliśmy nabiał, owoce i warzywa, aby się nie zepsuły. Z końcem jesieni przyjeżdżały do nas dwie furmanki. Jedna pełna kartofli, a druga węgla na zimę.

mBrian 1933 Poznan with his parents Sarah and Pesah and brothers David Dadek and Eugene Genko
Sara i Pejsach Bergmanowie z trójką swoich synów: Dawidem, Baruchem i Gesonem - czyli Dadkiem, Bronkiem i Geńkiem. Wzgórze Przemysła, Poznań 1935

Co piątek ojciec dumnie prowadził swoich trzech synów do mykwy przy ul. Stawnej, w której rządził pan Segal z drewnianą nogą, taka samą jaką miał Long John Silver, bohater z „Wyspy skarbów”. Jego syn Ismar mu pomagał. Po umyciu się w wannie  po głowę zanurzaliśmy się trzy razy w małym basenie, a ja udawałem, że pływam, szeptając na Rotę jakieś tam błogosławieństwo, bo taka była tradycja i rytuał. Potem w świeżej bieliźnie i świątecznej odzieży wracaliśmy do domu, skąd wraz z pojawieniem się pierwszej gwiazdy na niebie, oznajmiającej nadejście końca piątku, szliśmy do małej bóżnicy w Domu Starców przy ulicy Żydowskiej, by przywitać święto Królowej Soboty. Po modlitwie wracaliśmy do domu, gdzie mama i Zosia czekały już na nas ze świąteczną kolacją składającą się zawsze z makaronu w rosole, z koperkiem i gotowaną kurą. Na deser mieliśmy, też zawsze, placek z kruszynkami i herbatę. Przed rozpoczęciem jedzenia tatuś śpiewająco recytował dziękczynne hymny na chwałę Boga i i wszyscy razem śpiewaliśmy wyjątki z sobotnich modlitw.

W sobotę rano szliśmy do wielkiej „Czerwonej Synagogi” na rogu ulicy Stawnej – tak nazywanej, bo z zewnątrz miała mury z czerwonej cegły. Po trwającej do południa modlitwie i po wymianach życzeń ze znajomymi, wracaliśmy do domu, gdzie mama i Zosia czekały na nas ze świątecznym obiadem. Składał się on z makaronu w rosole i duszonej wołowiny, no i oczywiście z placka z kruszynkami na wierzchu. Po obiedzie śpiewaliśmy hebrajskie piosenki i dyskutowaliśmy z ojcem na temat wydarzeń z ubiegłego tygodnia oraz wyjątków z pięcioksięgu Mojżesza.

Gdy wstawaliśmy od stołu ojciec mnie rekwirował. Przez godzinę musiałem głośno czytać – w jego obecności – artykuły z żydowskich gazet wydawanych w Warszawie i w Łodzi, jak również cały rozdział z książek pisanych po żydowsku przez Szaloma Alejchema, Szaloma Asza czy Pereca. Nie śmiałem się ojcu sprzeciwić, choć buntowałem się wewnątrz, chcąc jak najprędzej przyłączyć się do rówieśników z mojej klasy grających w piłkę nożną na Rajtce[iv]. Moje poczucie winy było tym większe, że ojciec zabronił mi w nią grać w sobotnie święto.

W niedzielę Dadek i ja szliśmy z ojcem nad Wartę koło Szelągu, by łowić tam ryby. Podziwiałem cierpliwość ojca i Dadka, bo potrafili siedzieć godzinami wpatrując się w żyłkę wędki zanurzoną w wodzie i czekać, aż ryba chwyci. Przeważnie łapali płotki. Myślami byłem z kumplami, którzy teraz grali w futbol, w palanta, albo w srulki czy sztekle[v]. Z zabaw bardzo lubiłem wyścigi naokoło kwartału. Zaczynały się one na rogu Żydowskiej i Dominikańskiej, prowadziły przez  Dominikańską, Szewską, Stawną i kończyły na tym samym rogu Żydowskiej.

Kiedy miałem siedem lat wstąpiłem do 14 Publicznej Szkoły Powszechnej przy ul. Noskowskiego 3. Przed budynkiem szkoły był Park im. Moniuszki, a w oddali widać było pałacową willę Kałamajskiego[vi] otoczoną setkami barwnych kwiatów, bluszczem zieleni i zamyślonymi drzewami kasztanowymi. Z tyłu szkoły znajdowały się tory kolejowe, które co godzinę przepuszczały pędzący pociąg. Jeśli maszynista widział bawiące się na podwórzu dzieci, lokomotywa gwizdała jak szalona. A za szkołą i wiaduktem szła droga na Sołacz. Tam wypożyczaliśmy łódki rozkoszując się wiosłowaniem i udawaliśmy dorosłych. Wypożyczenie łódki kosztowało 50 groszy za godzinę, co oznaczało dla nas bardzo duży wydatek, bo jeden „kanold” (sławny karmelowy cukierek) kosztował grosz, a guma do żucia Wedla 10 groszy.

Moim wielkim marzeniem było wtedy zostać harcerzem. Widziałem się w mundurku, z chustą na szyi i w harcerskiej czapce. Czułem się bardzo upokorzony, kiedy odmówiono mi mówiąc, że harcerstwo nie jest dla Żydów, jedynie dla Polaków. Przez długi czas czułem się odrzucony i  było mi bardzo smutno.

Ciąg dalszy nastąpi.

Brrronek


Dziękuję Juliette Bergman za zgodę na publikację wspomnień i zdjęć. Powielanie tekstu możliwe za zgodą Juliette Bergman i adresata listów, cytowanie fragmentów za podaniem źródła, używanie zdjęć zabronione.

 

[i] Freblówka - dawniej przedszkole.

[ii] Słowa należące do gwary poznańskiej. Kluka - nos; klamot - kamień, klamoty - graty; giry - nogi.

[iii] Esplanada - nazwa kawiarni i restauracji znajdującej się na pl. Wolności, w budynku dawnego Teartu Miejskiego, która w 1931 roku zmieniła nazwę na Arkadia. Dziś nazwę tę nosi budynek, w którym się znajdowała.

[iv] Rajtka - miejsce w pobliżu ul. Solnej, za koszarami 14. pułku lekkiej artylerii, wykorzystywane przez wojsko do ćwiczeń.

[v] Sztekiel - gra dziecięca polegająca na podbiciu dużym kijem mniejszego i wybiciu go na jak najdalszą odległość.

[vi] Stefan Kałamajski (1882-1949) - kupiec i przemysłowiec, właściciel Domu Handlowego przy pl. Wolności , twórca nowoczesnego Kina Słońce - największego kina w międzywojennej Polsce - jeden z najbogatszych poznaniaków okresu międzywojennego.

Sara Bergman z synami Dawidem (po prawej) i Baruchem. Plac Wolności w Poznaniu, 1929. Fotografie ze zbiorów Briana Bergmana.

Manuskrypt błogosławionej pamięci Pejsacha Bergmana, wedle kopii przekazanej przez syna, Bronisława Bergmana

opracowany przez Joannę Tokarską-Bakir, przełożony z jidysz przez przełożony przez Marcina Urynowicza. Pobrany ze strony https://ispan.waw.pl/

Projekt
CHAIM/ŻYCIE

Fundacja Tu Żyli Żydzi, Poznań


Stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego – Kultura w sieci, realizowane w 2020 r. przez Andrzeja Niziołka

CHAIM/ŻYCIE - portal o kulturze, Żydach, artystach i Wielkopolsce, to projekt edukacji i animacji kultury w Poznaniu i Wielkopolsce. Poszukujemy, gromadzimy i prezentujemy na niej trzy rodzaje materiałów:

* Dzieła twórców kultury odnoszące się do kultury żydowskiej i obecności Żydów w Poznaniu i Wielkopolsce.

* Materiały nt. kultury i historii Żydów wielkopolskich – jako mało znanego dziedzictwa kulturowego regionu.

* Informacje o działaniach lokalnych społeczników, organizacji, instytucji zajmujących się w Wielkopolsce upamiętnieniem Żydów w swoich miejscowościach oraz informacje o tychże działaczach i organizacjach.

Kontakt

  • Andrzej Niziołek

  • Hana Lasman

  • Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.


Projekt finansowany jako zadanie publiczne Województwa Wielkopolskiego w dziedzinie kultury w 2021 r.

© 2020 Fundacja Tu Żyli Żydzi. Strony Trojka Design.