logo l

Byłem Żydem-Polakiem

Jurek Janowski

Nie było u nas w domu religijnego obchodzenia szabasu, ale matka moja zapalała świece w piątek wieczór i jedzenie było koszerne. Świnina była zabroniona, a naczynia były inne na mięsne i inne na mleczne potrawy. Ale nie byliśmy religijną rodziną - publikujemy przedwojenne wspomnienia poznaniaka Jurka Janowskiego, chłopaka z Tamy Garbarskiej.


Jurek Janowski urodził się w 1926 roku w Poznaniu. Miał na imię Jakow (Jakub), ale od dzieciństwa dla bliskich był po prostu Jurkiem. Po wojnie wyemigrował przez Niemcy do Izraela. Był głównym doradcą ekonomicznym Ministerstwa Obrony Izraela i wykładowcą na wydziałach ekonomicznych uniwersytetów w Tel Avivie, Jerozolimie, Haifie i innych uczelniach w kraju i za granicą. Mieszkał w Ramat Gan pod Tel Awiwem, miał córkę i syna. Zmarł w 2008 roku. Swoje wspomnienia napisał w 2003 roku.

 

Urodziłem się w Poznaniu 7 stycznia 1926 roku. Nie pamiętam, przy której ulicy się urodziłem, zdaje się, że moi rodzice mieszkali gdzieś na Jeżycach. Moje najwcześniejsze wspomnienia są z ul. Tama Garbarska 4, której dzisiaj nie ma. Tama Garbarska jest teraz północną częścią ul. Garbary. Dom, w którym mieszkałem, został zburzony w czasie walk o oswobodzenie Poznania w 1945 roku, na jego miejscu jest trawnik[1]. To była solidna kamienica należąca do niemieckiej Żydówki, Marty Raphael. Nasze mieszkanie było na drugim piętrze pod numerem 7, ładne trzy i pół pokoju: jadalnia, sypialnia rodziców, pokój dla dzieci, pół pokoju dla służącej. Właścicielka mieszkała na pierwszym piętrze, płaciliśmy jej czynsz 72 złote na miesiąc.

W większości mieszkańcami domu byli Żydzi. Sąsiadem właścicielki była rodzina Serebryjskich, kupców. Naszym sąsiadem na drugim piętrze był rzeźnik, Polak - wysoki, tęgi i silny - nazywał się Kazimierczak. Na Tamie Garbarskiej była rzeźnia miejska i w okolicy mieszkało dużo rzeźników. Kazimierczak od czasu do czasu upijał się i wtedy krzyczał „Parszywe Żydy!” W ogóle był antysemitą. Raz rozbił nam wzmocnione szkło w drzwiach wejściowych. Następnego dnia, jak wytrzeźwiał, przyszedł przepraszać. Bałem się spotkać go na schodach, podobnie inni żydowscy mieszkańcy domu. Aż kiedyś Fimek Bornsztajn, który miał przed wojną 17 lat i był bokserem, znokautował Kazimierczaka na schodach.

Bornsztajnowie mieszkali na trzecim piętrze, często tam chodziłem. Miałem tam dobrego kolegę Artka, który był mały, ale świetnie grał w piłkę nożną i tenis stołowy. Oprócz tego brałem tam lekcje fortepianu. Ojciec ich, Hertz Bornsztajn był kupcem, miał sklep na ul. Wielkiej. Dzieci było czworo czy pięcioro: Fimek był najstarszy, potem była Fania, Artek i jedna czy dwie małe córeczki. Matki nie mieli, zmarła. Sąsiadem Borsztajnów był Michał Reisner, też kupiec. Na strychu także ktoś mieszkał, ale nie pamiętam kto. W piwnicy mieszkali Polacy, Mikołajczakowie, którzy mieli piekarnię. Czasem kupowałem u nich ciastka, ale one nie były takie dobre, jak te, które robiła moja mamusia.

W środku domu było duże podwórko. Pamiętam, że od czasu do czasu przychodził na nie człowiek, który krzyczał: „Flaszki skupuję”. Przychodzili też inni domokrążcy (nie pamiętam, co robili) i Cyganie, którzy grali i śpiewali. Mieszkańcy rzucali im parę groszy.

Na Tamie Garbarskiej, koło naszego domu, była też knajpa, należała do Polaków. Ojciec mój wchodził tam czasem napić się kieliszek wódki ze śledziem.

Rodzinny interes

Moi rodzice pochodzili z Zawiercia w Zagłębiu Dąbrowskim. Ojciec Icek, którego mama nazywała Ignac, był głową rodziny. Miał sześcioro rodzeństwa, podobnie jak moja mama. Matki imię było Cypoj - Cypora (po hebrajsku ptak) z domu Wajcman, ale wszyscy znali ją w Poznaniu i potem w Izraelu jako Cesię (Cecylię) Janowską. Gdy mamusia umarła 31 grudnia 1980 roku w Tel Avivie, postawiłem jej nagrobek z napisem po hebrajsku: Cypora Janowski, ale nie miałem spokoju. Poszedłem do pracowni nagrobków i zamówiłem dodatkowy napis po polsku: „Cesia Janowska z Poznania”.

Fot Jurka Janowskiego skan 005
Cypora (Cesia) i Icchak (Icek) Janowscy, rodzice Jurka. Poznań lata 30. XX w.

W 1925 roku ojciec mój postanowił opuścić to biedne i nędzne miasteczko Zawiercie i przyjechał do Poznania. Znalazł wspólnika, Daniela Wygodzkiego, Żyda z okolic Łodzi, który miał stosunki z fabrykantami materiałów tekstylnych i razem otworzyli w Poznaniu interes: „Hurtownia Bławatów D. Wygodski i I. Janowski” na ul. Wielkiej 6[2]. Wygodzki był specjalistą od kupna a ojciec mój miał zdolności do sprzedawania i tak się uzupełniali. Oni byli sobie bliżsi niż bracia. Rodzina Wygodzkich mieszkała na ul. Długiej 12, żona jego nazywała się Dora, pochodziła z Tomaszowa Mazowieckiego. Mieli trójkę dzieci.

Ojciec mój wzbogacił się i był jednym z nielicznych zamożnych Żydów w Poznaniu. Większość była biedna, też wielu moich kolegów. Ojciec sprowadził z Zawiercia do Poznania swoich dwóch młodszych braci: Mońka i Mietka. Na początku obaj pracowali u niego w sklepie a potem ojciec mój kupił dla Mońka sklep delikatesowy na Wronieckiej, który nazywał się „La Fourchette”. Mietek pracował w sklepie u ojca do wojny. Poza nimi w firmie pracowali brat Wygodzkiego Stasiek (jego drugi brat, Adam, miał sklep na ul. Kramarskiej) i jego szwagier Berek Głowiński, buchalter i urzędniczka, których nazwisk nie pamiętam oraz Franciszek, Polak i Beno Handtke, Niemiec. Beno był zapaśnikiem, dla mnie bohaterem. Kiedyś zabrał mnie na zawody zapaśnicze na Górnej Wildzie. Wygodzkim w domu pomagał Franciszek, nam pomagał Beno. Wyobrażam sobie, że w czasie wojny został Volksdeutschem.

Numer telefonu w sklepie był 53 87 a w domu 14 34. Dla mnie było naturalne, że są telefony. W interesie Wygodzki - Janowski było też auto, rzadkość w tamtych czasach. Na początku był to mercedes benz, potem polski fiat. Komiwojażer - nazywał się Rachlewski (Żyd) - rozjeżdżał po Wielkopolsce i sprzedawał nasze towary w miasteczkach, przeważnie detalicznym sklepom należącym do Polaków. Kiedyś zabrał mnie na taki objazd. Byliśmy w Gnieźnie i w innych miastach.

W hurtowni naszej na Wielkiej 6, na pierwszym piętrze, było dużo pokoi zapchanych do sufitu towarami. Jako dziecko wchodziłem na górę tych towarów, siadałem tam i czytałem napisy. Były białe płótna z Pabianic, towary ze Zduńskiej Woli, ze Zgierza i oczywiście z Łodzi.

Mieszkał u nas w Poznaniu przez parę lat młodszy brat matki, Dawid. On umiał pięknie śpiewać i rysować. Stał zimą koło pieca kaflowego, grzał się i śpiewał włoskie piosenki. Jak okna były zamglone parą, to paznokciem rysował na szybie głowę Piłsudskiego. Ja go bardzo lubiłem. Ale ojciec mówił, że Dawid wszystko umie oprócz jednego: jak zarabiać pieniądze. Ojciec i Dawid zginęli podczas wojny. Oprócz siostry ojca Feli Gutman, która przed wojną wyjechała z mężem do Palestyny i siostry matki Sali Ehrenreich, która z rodziną była w Rosji, wszyscy moi wujkowie i ciocie – z Zawiercia, Będzina, Łodzi, Częstochowy, Jędrzejowa… - zostali zamordowani w czasie okupacji.

Miałem starszego brata Heńka, który urodził się w 1924 roku jeszcze w Zawierciu i na Tamie Garbarskiej spaliśmy w tym samym pokoju. W 1930 roku urodził się w Poznaniu mój młodszy brat Stefek. Byliśmy trzej bracia. Heniek w czasie wojny umarł w Rosji, miał 18 lat. Stefek mieszka koło Waszyngtonu w Ameryce. Jest naukowcem.

Służącą naszą była polska dziewczyna. Mieszkała z nami, czyściła i gotowała pod nadzorem mojej matki. W kuchni gotowano na węglach, ale był też piecyk gazowy do gotowania. Pamiętam zupy: pomidorowa, grochowa, kartoflanka, kapuśniak, czerwony barszcz z buraków, biały barszcz (nie pamiętam z czego się go robi), rosół z makaronem... Mamusia piekła ciasta z okruszynkami, sernik, babkę i inne.

Oprócz służącej mieliśmy pannę do dzieci, Żydówkę. Z początku była nią najmłodsza siostra mojej mamy Bronia, którą mama sprowadziła z Zawiercia, potem inne dziewczyny.

W sobotę i niedzielę ojciec mój był wolny

Nie było u nas w domu religijnego obchodzenia szabasu, ale matka moja zapalała świece w piątek wieczór i jedzenie było koszerne. Świnina była zabroniona, a naczynia były inne na mięsne i inne na mleczne potrawy. Od czasu do czasu było u nas przyjęcie dla gości, w większości Żydów, choć może przychodziło też trochę Polaków, nie pamiętam. Moj ojciec lubił grać w pokera i w sobotę czy w niedzielę przychodzili do nas koledzy i znajomi ojca, przeważnie zamożni, i grali z ojcem. Przychodził Grunwald, kuśnierz, który miał sklep futer, bracia Abramowiczowie, kupcy, którzy prowadzili wspólny interes na Starym Rynku. Grali na pieniądze, a ja patrzyłem i szybko się nauczyłem. Grunwalda - i jednego z braci Abramowiczów - widziałem w pierwszych latach pobytu w Tel Avivie. Rodzice moi mieli też stosunki z biednymi Żydami. Nie myślę, żeby była duża różnica między nami tylko z powodu zamożności.

Od czasu do czasu ojciec mój jadł śniadanie u Herszlika, który miał znaną wśród poznańskich Żydów i nie tylko kawiarnię-cukiernię na rogu ulic Pocztowej[3] i Masztalarskiej. Czasem zabierał mnie do Herszlika. Lubiłem tam solanki, podłużne bułeczki z solą i masłem.

W domu główną gazetą był „Nasz Przegląd” (dodatek dla dzieci nazywał się „Przeglądek”). Ojciec czytał też gazety w języku żydowskim. Jedną była „Hajnt” („Dzisiaj”) - jej redaktorem był słynny potem pisarz Isaac Bashewis Singer - drugą „Moment”. Wszystkie one były wydawane w Warszawie. Ja nie umiałem po żydowsku nic i nie rozumiałem tego języka. Dopiero w czasie wojny, w głębi Rosji, gdzie spotkałem Żydów z innych miast i miasteczek Polski, nauczyłem się jidysz i dziś go umiem.

Ojciec mój należał w Poznaniu do rewizjonistów – Beitar, prawicowej organizacji syjonistycznej. Kiedyś, jak Żabotyński, przywódca rewizjonistów przyjechał do Poznania, spał u nas w domu. Kiedy w 1938 roku Niemcy wygnali Żydów będących polskimi obywatelami przez granicę do Zbąszynia, dużo z nich spało i mieszkało u nas w domu, na podłodze i w korytarzu. Bardzo cierpieli, także od Polaków.

Do fryzjera chodziliśmy do Dzoka (które prawdziwe nazwisko było Wolsztajn) na ul. Żydowskiej, naprzeciw domu starców[4]. On strzygł i golił tak Żydów, jak Polaków. Dzok przeżył wojnę w Poznaniu - miał żonę chrześcijankę, która go uratowała.

Fot Jurka Janowskiego skan 002
Cesia Jankowska z najstarszym synem Heńkiem podczas przejażdżki łódką po Stawie Sołackim, Poznań II połowa lat 30. XX w.

W sobotę i niedzielę interes był zamknięty i ojciec mój był wolny. Wtedy jechaliśmy do parku na Sołaczu na łódki, a czasem na Golęcin do lasu. Nie jechaliśmy tam autem (było firmowe), może dorożką czy tramwajem. Czasem w niedziele chodziliśmy z rodzicami spacerować po placu Wolności. Chodziliśmy też kąpać się nad Wartę w okolicy domu, gdzieś kolo alei Szelągowskiej. Teraz jak przyjeżdżam do Poznania (a byłem po wojnie cztery czy pięć razy) zawsze jadę na Sołacz, kręcę się po tym pięknym parku i koło stawu, gdzie pływaliśmy łódkami, i wspominam.

W święta żydowskie chodziliśmy z ojcem do Wielkiej Synagogi przy ul. Bóżniczej (w piątki wieczorami i w soboty nie chodziliśmy). Ojciec mój miał stałe miejsce w drugim rzędzie a ja siedziałem koło niego. Umiałem czytać modlitwy po hebrajsku, ale nie rozumiałem ani słowa. Synagoga w środku była piękna i monumentalna, ale była za duża dla modlących się i przeważnie nie była pełna. Specjalne miejsce miał rabin Dawid Sender. On miał budkę na froncie, przed podniesieniem do Tory i przed ławkami dla wszystkich ludzi. Kantor, który ładnie śpiewał modlitwy, nazywał się Sonnabend (mieszkał w domu gminy na rogu ul. Stawnej i Szewskiej).

Niemieckich Żydów w Poznaniu było mało. Myślę, że w synagodze i w szkole też byli, ale ja ich dobrze nie znałem, nie pamiętam ich.

Od czasu do czasu wychodziłem z synagogi i bawiłem się z innymi dziećmi koło płotu, który otaczał bóżnicę. Są modlitwy w żydowskiej religii, np. „izkor” (modlitwa dla umarłych), w których pewne grupy ludzi muszą wyjść, na pewno dzieci. Polacy nie przeszkadzali nabożeństwom w synagodze.

Ponieważ miałem ładny głos - sopran - i umiałem śpiewać, to wzięli mnie do chóru, który śpiewał na górze w synagodze. Oprócz świąt śpiewałem tam w piątki wieczór, to jest w wieczór szabasowy. W chórze śpiewali tylko młodzi chłopcy.

Języka hebrajskiego uczyłem się u dr. Rettiga, który był rabinem i dyrektorem domu sierot przy ul. Stawnej. To, że znałem współczesny hebrajski pomogło mi, jak przyjechałem do Izraela w 1948 roku. Religii, oprócz lekcji w szkole powszechnej, nie uczyłem się. Ale 13 stycznia 1939 roku miałem bar micwę, na której było dużo gości. Wiedziałem, że jestem Żydem - Polakiem wyznania mojżeszowego.

W szkole pani Propstowej

Byłem zdolnym dzieciakiem, w wieku trzech lat umiałem czytać, pisać i robić błyskawiczne rachunki. Kiedyś, w Izraelu, spotkałem starszą ode mnie kobietę - nazywała się Lala, nazwiska nie pamiętam. Powiedziała mi: „Ty jesteś Jurek Janowski, mnie nie znasz, ale ja pamiętam, że byłam w waszym interesie na Wielkiej 6 kiedy miałeś trzy lata i ojciec twój zrobił z tobą przedstawienie. Czytałeś z odwróconej strony, do góry nogami, swobodnie i prędko”.

Gdy miałem trzy albo cztery lata poszedłem do freblówki – do przedszkola, która była na ul. Szewskiej. Pamiętam, że bawiłem się z dziećmi w piasku w ogródku na naszej Tamie Garbarskiej. Ogródek był w kierunku rzeźni miejskiej, gdzieś kolo ul. Grochowe Łąki. Grałem z Adkiem Redlichem na podwórzu u niego na Małych Garbarach w banioki. Uderzało się w ścianę różnymi monetami albo szajbami (to kółko z metalu z dziurką w środku), potem mierzyło się odległość palcami, i kto dosięgnął innej monety zabierał ją. Oprócz tego graliśmy z kolegami w sztekla (gra podobna do amerykańskiego baseballa).

Jako dziecko chodziłem z opiekunką na spacery do parku św. Wojciecha (za rzeźnią miejską na lewo). Był tam piękny park: drzewa, kasztany i żołędzie. Innymi razami chodziliśmy na Cytadelę, zimą na sanki. Kiedyś wjechałem w drzewo, rozbiłem sobie głowę i byłem chory przez parę dni. Przychodził do mnie nasz lekarz, dr Płocki. Był Żydem i znanym lekarzem ogólnym w Poznaniu.

Fot Jurka Janowskiego skan 003
Cesia Janowska z Heńkiem, II poł. lat 30. XX w.

W wieku sześciu i pół lat zacząłem chodzić do 14. Szkoły Powszechnej przy ul. Noskowskiego 3. To była szkoła powszechna dla Żydów, jedyna w Poznaniu. O ile wiem, ten budynek jeszcze istnieje, jest tam przedszkole. Naprzeciw wejścia do szkoły był park im. Moniuszki. Z podwórkiem szkoły graniczył klub AZS. Latem był tam kort tenisowy a zimą lodowisko. Nad podwórkiem, na nasypie, przechodziły tory kolejowe i jeździły długie pociągi. Liczyłem wagony pociągów towarowych, była ich masa.

Kierowniczką szkoły była Franciszka Propstowa, wielka polska patriotka. Pamiętam, że była nieładna, korepetycji nie udzielała. Zginęła w czasie wojny, ale nie wiem gdzie i jak. Nauczycielką w niższych klasach była pani Mornelowa (Żydówka), w wyższych naszym wychowawcą był Stachowicz (Polak), który uczył arytmetyki. Był dobrym nauczycielem.

Przez dwa czy trzy dni chodziłem do pierwszej klasy, ale potem nauczycielka powiedziała moim rodzicom, że nie mam tam co robić. Umiem czytać, pisać i rachować, i przeszkadzam innym, którzy mają się tego uczyć. Przenieśli mnie do drugiej klasy, gdzie młodszym ode mnie o kilka miesięcy był jeszcze Romek Rozenband. Ale on był lepiej rozwinięty fizycznie, więc ja byłem najmniejszy w klasie. Romek był moim najlepszym kolegą od dzieciństwa.

Miałem też dobrego kolegę Jerzyka Rutenberga, który mieszkał przy ul. Dąbrowskiego. Bracia Rutenbergowie, Senia (ojciec Jerzyka) i Leon, byli najbogatszymi Żydami w Poznaniu. Mieli „Hurtownię Bławatów” na ul. Wielkiej 21. Byli naszymi konkurentami, ale nie było problemów - starczyło dla nas i dla nich. Jerzyk przychodził do mnie do domu, ja do niego. Później matka Jerzyka, snobka, postanowiła, że on nie może chodzić ze zwykłymi dziećmi do publicznej szkoły i wzięła mu prywatnych nauczycieli. Myślę, że zrobiła mu wielką szkodę.

Innymi dobrymi kolegami z klasy byli: Adek Redlich, Lucyna Abramowicz (zginęła w getcie w Warszawie), Bronek Bergman, Bella Sędziejewska (uratowała się w Polsce), Borys Mordkowicz (ukrywał się pod ziemią w Polsce, mieszka w Nowym Jorku), Olek Pszenica (był partyzantem w lasach, po wojnie spotkałem go parę razy w Nowym Jorku, już nie żyje), Dorka Aszer (nie wiem co z nią się stało, chyba zamordowali ją, jak wszystkich). Była też Truda Lewin, Mania Perkalówna (mieszka w Izraelu), Danek Fogelnest (mieszkał na ul. Wielkiej, zdaje się że w tym domu, gdzie było kino „Corso”; nie wiem gdzie i kiedy zginął) i Gerson (jego rodzice mieli sklep rowerowy na Wielkich Garbarach, wyjechali do Palestyny parę lat przed wojną). Myślę, że przyczyną uratowania się wielu poznańskich Żydów w czasie Holocaustu - stosunkowo większej liczby niż w reszcie Polski - był fakt, iż tutejsi Żydzi byli zasymilowani i mówili dobrze po polsku.

Miałem pamiętnik, koledzy wpisywali w nim przysłowia i powiedzenia. Część z nich ciągle pamiętam: „Życie jest walką, a świat polem boju”, „Grunt się nie przejmować, na zakrętach uważać i dobre buty nosić”, „Mądry Polak po szkodzie”, „Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie”, „Śmiej się wśród ludzi, płacz tylko w ukryciu, bądź lekkim w tańcu lecz nigdy w życiu”.

Wszyscy moi koledzy należeli do Hashomer Hacair, młodzieżowej organizacji mieszczącej się przy ul. Szewskiej, ale ojciec nie pozwalał mi tam chodzić, mówił że to są socjaliści i komuniści. Bardzo z tego powodu cierpiałem, bo nie miałem towarzystwa. Kolegów Polaków, oprócz tych z gimnazjum Paderewskiego, nie miałem.

Do szkoły chodziłem przeważnie piechotą. Z Tamy Garbarskiej 4, mijając dwa domy, skręcałem w prawo, w Małe Garbary. Był tam, między Tamą Garbarska, Małymi Garbarami i Stawną, ogródek czy skwer. Na początku tego ogródka był kiosk, w którym kupowałem cukierki irysy, nazywały się „Kanoldy”. Ten kiosk należał do Polaków. Przy nim często spotykałem Monka Lasmana (zginał w czasie okupacji) i jego brata Nojusia. Bracia Lasmanowie byli w wyższych klasach, mieszkali na ul. Piaskowej, odchodzącej naprzeciw naszego domu od Tamy Garbarskiej. Moniek był znacznie starszy, miał już wtedy prawy z dziewczynami, ja byłem dla niego za mały.

Przechodziłem ten skwer i szedłem dalej ul. Stawną, Bóżniczą (obok Wielkiej Synagogi) przez plac Sapieżyński (dziś Wielkopolski) na ul. Solną. Na prawo na ul. Działowej mieszkał Romek Rozenband, czasem spotykałem go i szliśmy dalej razem. Na Solnej były koszary wojska i unosił się zapach zupy grochowej, którą gotowali żołnierzom. Wracałem do domu tą samą drogą.

Po drodze rzucali w nas kamieniami „juchciki” (łobuzy) i krzyczeli: „Parszywe Żydy!” Od czasu do czasu zbili też któregoś z moich kolegów. Czasem silniejsi żydowscy chłopcy bronili się i odbywały się bitwy. Mnie „juchciki” nigdy nie pobiły, jakoś się wykręcałem. Zawsze miałem poczucie, że jestem inny, że jestem Żydem wśród Polaków, czasem zagrożonym, ale jeszcze mocniejsze było moje szczęśliwe dzieciństwo.

Rano przed lekcjami śpiewaliśmy w klasie chórem: „Kiedy ranne wstają zorze, / Tobie ziemia, Tobie morze / Tobie śpiewa żywot wszelki, / Bądź pochwalen Boże wielki”. Jak też: „Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki / Otaczał blaskiem potęgi i chwały…”. Nie wiedziałem, że to są religijne pieśni i że śpiewają je w kościołach. Przed wojną nigdy nie byłem w kościele. Dla mnie to były polskie pieśni narodowe. Może wprowadziła je kierowniczka szkoły Propstowa?

12 maja 1935 roku Franciszka Propstowa zebrała wszystkich uczniów. Płakała i ogłosiła, że nasz kochany wódz, nieśmiertelny Józef Piłsudski umarł.

Kochałem operę i boksowałem się

Jako chłopak dużo biegałem po ulicach Poznania, wówczas brukowanych. Przez Stary Rynek na plac Wolności, gdzie było znane kino „Słońce”, bogata firma odzieży Kałamajski i sklep czekoladek Wedla. Po drugiej stronie był piękny gmach Biblioteki Raczyńskich, ale wtedy nigdy nie wszedłem do środka. Na Starym Rynku była słynna drogeria Czepczyńskich, ale rodzice moi nigdzie nie posyłali mnie na zakupy. Kręciłem się po ul. Wodnej, Woźnej, Szkolnej, Wronieckiej. Na Wielkiej 21 było kino „Corso”, grali tam filmy kowbojskie z Ken Maynardem i filmy o Tarzanie z Johny Weissmüllerem, bilet kosztował 20 czy 25 groszy. Chodziłem też do kina „Gwiazda” na Alejach Marcinkowskiego[5]. Pamiętam tam film „Sprzedany głos” z wielkim tenorem Józefem Schmidtem. Wiele razy byłem na Łazarzu, Wildzie i Śródce, ale na Ostrowie Tumskim w katedrze byłem tylko raz.

Ojciec mój lubił śpiew i opery, i ja też. Zabrał mnie dwa razy do opery na ul. Fredry. Jechaliśmy dorożką. Jeden raz grali „Madame Butterfly” ze słynną japońską śpiewaczką Teiko Kiwa, drugi raz „La Boheme” - obie opery Pucciniego. Ta piękna muzyka zrobiła na mnie wielkie wrażenie i do dziś dnia kocham te dwie opery (specjalnie „La Boheme”). Bardzo lubiłem tenorów. Jeden był Józef Schmidt a drugi był Jan Kiepura, „chłopiec z Sosnowca“. Chodziłem też na jego filmy, czasem z ojcem czasem sam, do kin „Apollo” i „Metropolis”. Pewnego wieczoru w 1937 albo ’38 roku mówi mi mój starszy brat Heniek, że Kiepura śpiewa przed hotelem „Bazar”. Pojechaliśmy tam od razu. Jan Kiepura stał na aucie koło hotelu, była masa ludzi, i śpiewał: „Umarł Maciek umarł / leży już na desce, / jakby mu zagrali / podskoczyłby jesce, / bo w Macieju taka dusza / jak mu zagrasz to się rusza…“.

Bardzo interesował mnie sport. W kiosku na skwerze na rogu Tamy Garbarskiej i Małych Garbar, o którym już wspominałem, kupowałem gazety „Sportowiec” i „Przegląd Sportowy”. Znałem na pamięć wszystkie rekordy polskie i światowe w lekkiej atletyce, wszystkie kluby piłki nożnej, nazwiska wszystkich mistrzów bokserskich. W wadze półśredniej wspaniały był Antoni Kolczyński, mistrz Europy - pamiętam, jak znokautował mistrza Niemiec Urbacha. Szaps Rotholc z „Gwiazdy Warszawa” był najlepszym bokserem w wadze muszej na świecie. Był kiedyś mecz Ameryka-Europa, który Amerykanie wygrali 14:2. Z ośmiu Europejczyków jedyny, który wygrał, był Rotholc. Słyszałem potem, że był policjantem w warszawskim getcie i Niemcy go zamordowali.

4 adi1 Makabi1937 300dpi stare
Członkowie poznańskiego klubu sportowego Bar Kochba podczas wyjazdowego spotkania bokserskiego z zawodnikami klubu Macabi w Łodzi. Drugi od lewej siedzi Adi Sonnabend, syn poznańskiego kantora. Łódź, 1937

Na rogu ulic Stawnej i Szewskiej był dom Gminy Żydowskiej - z czerwonych cegieł, stoi do dziś dnia - gdzie był klub sportowy Bar-Kochba. Chodziłem grać tam w tenis stołowy - ping pong i boksowałem się, aż pewnego wieczoru dostałem knock-out od Widawskiego (kolegi z wyższej klasy), po którym przestałem się boksować. W Bar-Kochbie byli dobrzy bokserzy, pamiętam jednego, nazywał się Max Auerbach (słyszałem, że przeżył wojnę). Trener nazywał się Domb i sam był w wadze półciężkiej. Oprócz boksu grałem w piłkę nożną - na placu niedaleko stacji kolejowej Poznań-Garbary, za wiaduktem ale przed Cytadelą - i bardzo lubiłem biegać sprinty. Najlepszymi biegaczami byli jednak Goldberg i Kremer - oni byli moimi bohaterami, ale w szkole nie byli dobrymi uczniami.

W soboty czy w niedzielę chodziłem do hotelu „Monopol” na rogu ul. Fredry i Mielżyńskiego[6], by zbierać autografy słynnych sportowców - piłkarzy i bokserów. Przeważnie z Romkiem Rozenbandem. Pewnego razu poszliśmy tam po podpisy piłkarzy ŁKS z Łodzi, którzy mieli grać mecz ligowy z Wartą Poznań. Między nimi był obrońca reprezentacji Polski Antoni Gałecki, który był dla mnie bardzo serdeczny, pytał i interesował się mną i moją rodziną. Dostaliśmy autografy, ale potem mówi do mnie Gałecki: „Następnym razem nie przychodź do mnie z tym kolegą, bo ja nie lubię Żydów” (Romek miał żydowski wygląd, a ja nie). Po paru dniach napisałem mu list, że nasza przyjaźń widocznie się skończy, bo ja też jestem Żydem. W odpowiedzi dostałem widokówkę z Belgradu, gdzie Polska grała mecz futbolowy z Jugosławią. Gałecki napisał mi: „Nie martw się Jureczku, wszystko w porządeczku. Serdeczne pozdrowienia przesyła Ci reprezentacja Polski” i na kartce były podpisy wszystkich piłkarzy. Następnym razem jak Antoni Gałecki przyjechał do Poznania, zadzwonił do mnie i powiedział, że chce nas odwiedzić w domu. Po południu przyszedł do nas na Tamę Garbarską 4 i powiedział moim rodzicom, że takich Żydów jak ja nigdy nie widział, i że ja zmieniłem wszystkie jego pojęcia negatywne o Żydach. Dał mi zdjęcie swojej córeczki, na którym napisał: „Małemu Jurkowi ofiaruje mała Basia”.

Żydom wstęp wzbroniony

W 1937 roku skończyłem 6 klasę szkoły powszechnej i zacząłem chodzić do gimnazjum im. Paderewskiego na ul. Składowej - w gmachu Wyższej Szkoły Handlowej. Egzaminy wstępne zdałem łatwo. W gimnazjum na jakieś 400-500 uczniów było czterech Żydów. Mój starszy brat Heniek był jedną klasę wyżej ode mnie, do klasy ze mną chodził Józek Bros i był jeszcze jeden chłopak. Dwaj Janowscy wśród czterech Żydów! Żydom było trudno dostać się do państwowego gimnazjum w Poznaniu. To, że dwóm chłopakom z jednej rodziny to się udało, myślę, miało związek z tym, że ojciec mój był bogaty.

Jechałem do gimnazjum tramwajem. Na Tamie Garbarskiej wsiadałem w tramwaj numer 6, miałem uczniowską czerwoną książeczkę zniżkową. Zdaje się że przesiadałem się na inny tramwaj na Starym Rynku. Z rana w gimnazjum nauczyciele czytali nazwiska uczniów, żeby sprawdzić obecność. Pamiętam tylko nazwiska, które były przed moim: Adam, Augustyniak, Bardzki, Bystroń, Bros, Ciechanowski, Dąbski, Górski, Janecki, Janowski… Kiedy po 41 latach po wojnie przyjechałem pierwszy raz do Poznania, próbowałem szukać kogoś z nich według książki telefonicznej, ale nikogo nie znalazłem.

Na lekcjach religii wychodziliśmy z klasy - Żydzi i ewangelicy (Niemcy). Między nimi był jeden kolega, miał na imię Nikodem, z którym bawiłem się na dziedzińcu. W ostatnim roku przed wojną był wielki antysemityzm w Poznaniu. Byli endecy i był wpływ hitlerowski. Pewnego dnia, byłem w drugiej klasie, Polacy postanowili bić Żydów. W przerwie zbili trzech z naszej czwórki, także Heńka, ale mnie jakoś nie. Może dlatego, że mnie lubiano. Wychowawcą naszej klasy był nauczyciel historii Woźniak. Po tych rozruchach i biciu poświęcił lekcję na ten temat i powiedział, że nie wolno bić żydowskich uczniów, bo my nie jesteśmy hitlerowcami, ale bojkotować Żydów ekonomicznie, to co innego - „To owszem”. W znanej kawiarni Dobskiego przy ul. Fredry, jak też w „Esplanadzie” na placu Wolności (w pięknym gmachu Arkadii) było napisane: „Psom i Żydom wstęp wzbroniony“.  Rodzice moi często tam chodzili, ale w ostatnim roku przed wojną już nie mogli.

Jako chłopak chciałem w Poznaniu studiować medycynę i być lekarzem. Myślałem, że zostanę w Polsce, i że mam tu dobrą przyszłość. Może się łudziłem. Moi koledzy z Poznania mówią dziś, że antysemityzm w Polsce i specjalnie w Poznaniu wykluczał dla nas przyszłość. Rodzice moi nigdy nie mówili o tym, kto z ich synów przejmie firmę. Chyba myśleli, że będziemy studiować i nie będziemy kupcami.

Fot Jurka Janowskiego skan 006
Mama Janowska z synami: Heńkiem, siedzącym mu na ramionach najmłodszym Stefkiem i Jurkiem. Włodzimierzów pod Łodzią, sierpień 1939

Latem, na wakacje, jeździliśmy na letnisko. Często do Puszczykowa lub Puszczykówka, ale byłem też w górach, w Ustroniu, w Kolumnie koło Lodzi, w Ciechocinku i w Orłowie nad morzem. Tam nauczyłem się pływać. Ostatniego lata, w 1939 roku, mój ojciec postanowił, że jego trzech synów powinno trochę nabrać „jidiszkajt” (kultury żydowskiej) i spędzić wakacje wśród żydowskiej młodzieży - bo my byliśmy w Poznaniu bardzo zasymilowani, mówiliśmy tylko po polsku. I posłał nas na kolonie we Włodzimierzowie nad rzeką Luciążą koło Piotrkowa Trybunalskiego, które prowadzili bracia Kacelsonowie (jeden z nich, słynny poeta Icchak Kacenelson, był potem w getcie warszawskim, napisał poemat „Pieśń o zamordowanym żydowskim narodzie” i zginał w Oświęcimiu). To były kolonie młodzieży z ich żydowskiego gimnazjum hebrajskiego w Łodzi. Pamiętam, że jak przyjechaliśmy śpiewali: „Przybyli do nas trzej Poznaniacy / z domu Janowscy sami cwaniacy, / od rana do nocy figle płatają / i niewiniątek miny sprawiają…“ Na tę samą melodię śpiewaliśmy też: „Na skraju lasu tuż nad Luciążą / stoi kolonia, a o niej krążą / tysiące wieści, tysiące plotek…” Czuliśmy się nadzwyczajnie na tej koloni.

To były ostatnie moje wakacje. Wyjechałem w czerwcu 1939 roku pociągiem z Dworca Głównego w Poznaniu i nigdy już nie wróciłem do domu. Pod koniec sierpnia 1939 roku ojciec mój zadzwonił do nas do Włodzimierzowa (mama moja też tam była, w pensjonacie) i powiedział, żebyśmy nie wracali do domu, bo ma być wojna, a Poznań jest na granicy i to jest niebezpieczne. I żebyśmy pojechali na razie do Łodzi, do mieszkania kuzynki na ul. Traugutta 8, a on za parę dni też przyjedzie. Łódź jest w głębi Polski, to będzie czas zobaczyć, co będzie się działo. Zamknął mieszkanie i interes na klucz, i wyjechał, bo myślał, że niedługo wróci, i że nikt mu nic nie zabierze. Po wojnie opowiadali nam znajomi Polacy i Żydzi, którzy byli w Poznaniu na początku wojny, że Niemcy przez kilka dni wywozili ciężarówkami towary z naszej firmy na Wielkiej.

Śmierć w Kokandzie

6 września o czwartej nad ranem służąca w Łodzi zaczęła krzyczeć histerycznie: „Mężczyźni uciekać, Niemcy wchodzą do miasta “. Moj ojciec wstał, z nim Heniek, który miał 15 lat, ale był wysoki i wyglądał na mężczyznę i uciekli z miasta na wschód, tak jak dziesiątki tysięcy innych ludzi. Samoloty niemieckie nurkowały i ostrzeliwały drogi, wielu zostało ludzi zabitych i przez parę miesięcy nie wiedzieliśmy, czy oni żyją i gdzie są.

W październiku moja matka pojechała ze Stefkiem do Poznania, żeby przywieźć rzeczy z naszego mieszkania na Tamie Garbarskiej. Dostali przepustkę na tę jazdę jako Polacy: Cecylia Janowska i Stefan Janowski. Ja zostałem w Łodzi sam, nie pamiętam ile tygodni to trwało. W mieszkaniu na Tamie mieszkali z początku niemieccy żołnierze, a potem właścicielka domu, niemiecka Żydówka i nasza oddana służąca, która pilnowała naszych rzeczy. Matka moja napakowała do kufrów i walizek futra jej i ojca, srebrne lisy, suknie z francuskiego jedwabiu, pierzyny i kołdry z puchu, posrebrzane naczynia kuchenne i inne drogie rzeczy, których już nie pamiętam. Ale oczywiście wiele cennych rzeczy zostało w domu.

Gestapo zaaresztowało mamusię i Stefka jako Polaków i zatrzymało ich w obozie wojska polskiego koło Poznania. W mieście prześladowano Polaków, specjalnie inteligencję. Niemcy chcieli z Poznania zrobić nie tylko „Judenrein”, ale też „Polenrein”. Po paru dniach mamę i Stefka zwolnili, nie pamiętam dlaczego i oni wrócili z walizami do Łodzi. Później w Rosji i w Uzbekistanie sprzedawaliśmy te luksusowe rzeczy, by kupować żywność. Do dziś dnia są u mnie w kuchni w Ramat-Ganie, gdzie mieszkam, nóż i łyżki z przedwojennego Poznania, które moja matka wtedy przywiozła i chroniła przez całą wojnę.

Fot Jurka Janowskiego skan 004
Jurek Janowski, Kokanda 1941

Po sześciu latach, z końcem wojny - byliśmy wtedy w Kokandzie w Uzbekistanie - jakaś znajoma rosyjska rodzina dostała paczkę od żołnierza, który był w Armii Czerwonej, która zdobyła Poznań. W paczce były rzeczy (zdaje się prześcieradło czy poszewka), które mama rozpoznała jako nasze – był na nich nasz monogram. Widocznie Niemcy zrabowali je z naszego mieszkania, a żołnierze radzieccy potem zrabowali je od Niemców.

Pewnego dnia w listopadzie pojawił się u nas w Łodzi młody człowiek, który powiedział nam, że ojciec i Heniek są w Białymstoku i ojciec chce byśmy spróbowali przyjechać do nich przez granicę[7]. Za duże pieniądze wynajęliśmy przemytników i w grudniu, nocą, przeszliśmy z Małkini przez Bug granicę hitlerowsko-sowiecką. Ojciec czekał na nas w Siemiatyczach po drugiej stronie. Do 29 czerwca 1940 roku mieszkaliśmy w Białymstoku. Nocą tego dnia przyszli do nas żołnierze z karabinami i bagnetami i wywieźli nas pociągiem. Po tygodniu przyjechaliśmy do stacji Niandoma w obwodzie Archangielskim, stamtąd jechaliśmy wozami do stolicy rejonu Kargopola, a stamtąd statkiem przez jezioro Łacza. Zawieźli nas na „Pojamiński lesopunkt uczastok 1“, jakieś trzy kilometry za wsią Rjabowo, gdzie dostaliśmy pokój w baraku. Nie byliśmy „zakluczonnyje”, aresztowani, ale „specpiereselency”, to znaczy specjalnie przesłani. Obóz, „posiołek”, był w lesie koło rzeki Marjuga. Mieszkańcy obozu rąbali w lesie drzewa, które na wiosnę, jak przychodziła odwilż, transportowano nad rzekę i spławiano na południe. Wiosną ojca i Heńka wzięto do roboty przy wyładowywaniu tych drzew z sanek przyczepionych do traktorów. To była ciężka praca. Latem w wodzie ponad kolana pracowaliśmy przy zbieraniu „kliukwy” (rodzaj jagód) na bagnach, chodziliśmy też na sianokosy. Zimą było tam do 46 stopni mrozu.

Kiedy Niemcy napadli na Związek Radziecki Stalin zwolnił Polaków z obozów. Nas zwolnili we wrześniu 1941 roku. Wzięliśmy mapę Rosji i szukaliśmy w Związku Radzieckim miejsca na południu, żeby było cieplej. Postanowiliśmy jechać do Uljanowska nad Wołgą, gdzie urodził się Lenin - za carskich czasów Simbirska. Mój ojciec powiedział wtedy: „Prawdziwe curesy (niedole) zaczynają się teraz”. Wkrótce  okazało się, że miał rację. Wynajęliśmy tam malutki pokój u rosyjskiej rodziny. Ojciec mój znalazł pracę w piekarni, a matka moja sprzedawała przedwojenne drogie rzeczy, które przywiozła z Poznania i z tego żyliśmy. W listopadzie ‘41 roku musieliśmy wyjechać z Uljanowska. Znowu jechaliśmy towarowymi wagonami, była już zima, śnieg i zawieruchy. Jechaliśmy na południe do Średniej Azji, żeby było ciepło. W końcu 13 stycznia 1942 roku zeszliśmy z pociągu w Kokandzie w Uzbekistanie i wynajęliśmy pokój. To była Fergańska Dolina i było dużo bawełny. Heniek pracował jako woźnica w „chłopkowym zawodzie” – fabryce, gdzie z bawełny robiło się oliwę. Rósł i był bardzo głodny. Ja pracowałem w biurze zapisu ludności i nauczyłem się bardzo prędko mówić po uzbecku.

W kwietniu ’42 Heniek zachorował na tyfus plamisty. Wyzdrowiał, ale zaraził mego ojca. Ojciec nie przeszedł kryzysu tej choroby i umarł 13 maja 1942 roku. Jakiś tydzień przed końcem czerwca Heniek zachorował na tyfus brzuszny. Męczył się przez pięć tygodni, leżał na łóżku i na moich oczach powoli umierał. To było straszniejsze niż śmierć mego ojca. Umarł 31 lipca 1942 roku. Później ja też zachorowałem na tyfus brzuszny. Myślałem, że cała nasza rodzina umrze. Ale wyzdrowiałem. W 1943 roku było nam już lżej. Zacząłem pracować jako inkasator w oddziale dezynfekcji, później dostałem prace w polskim dziecińcu jako stróż. Wieczorami uczyłem się w średniej szkole i w 1944 roku dostałem sowiecką maturę („attestat”). Uczyłem się też angielskiego u nauczycielki z Moskwy.

Pod koniec 1945 roku pozwolili nam wyjechać ze Związku Radzieckiego. W początkach stycznia 1946 roku przyjechaliśmy w towarowych wagonach z Lwowa do Chorzowa na Śląsku i stamtąd do Wrocławia. Słyszeliśmy, że nasz dom został zburzony, więc nie jechaliśmy do Poznania, natomiast pojechałem z moją mamusią do Zawiercia, gdzie się urodziła. Żywego nikogo nie znaleźliśmy. W czerwcu 1946 roku wysiedlali Niemców i pojechaliśmy z nimi, ale prawdziwym naszym zamiarem było dostać się do Izraela przez ich przeklętą ziemię. Trafiliśmy do obozu UNRRA w Leipheim. Znałem kilka języków dlatego dostałem pracę w Messing Office (byłem odpowiedzialny za magazyny żywności i wydzielanie jej ludziom). Potem byłem kierownikiem Messing Office w nowym obozie Ludendorff Kaserne w Neu Ulm. Byłem wielką szyszką, miałem dwóch pomocników i wszyscy zależeli ode mnie pod względem żywności. W lipcu czy w sierpniu 1948 roku wyjechaliśmy do Marsylii. Przypłynęliśmy do Haify 29 listopada 1948 roku i pojechaliśmy do Tel Avivu, gdzie mieliśmy krewnych. Tu mieszkam do dzisiaj.

Są jeszcze poznaniacy na świecie

Moniek Janowski, brat ojca, ożenił się z piękną kobietą z Łodzi Marylą Pilcewicz. Mieli  jedynego syna Izia, naszego kuzyna, który był w wieku mojego brata Stefka. W czasie okupacji oni byli w getcie warszawskim. Po wojnie słyszeliśmy od kilku ludzi, że kiedyś Niemcy zrobili akcję na dzieci, zatrzymali Izia i zaciągnęli go na Umschlagplatz, by go posłać do Treblinki. Maryla oszalała wtedy z rozpaczy. Poleciała go szukać i ją też posłali na śmierć. Moniek został sam, ale później i jego posłali do Treblinki. Mietek, drugi brat ojca, zginał zdaje się w Kielcach.

Daniel Wygodzki, wspólnik ojca, przeżył wojnę w Rosji i przyjechał do Izraela. Troszczył się o nas i był dla mnie jak drugi ojciec. Wygodzcy mieli troje dzieci. Najstarszy Kuba należał do organizacji młodzieżowej, socjalistycznej, Hashomer Hacair (miała siedzibę na ul. Szewskiej). Był podejrzany o to, że jest komunistą, więc rodzice posłali go do Palestyny. Spotkałem się z Kubą w Izraelu, ale on dawno już umarł. Średnia była córka Stefa. Miała narzeczonego, który nazywał się Wermus. Z początkiem wojny byli gdzieś przy granicy z Litwą, chcieli uciec do Palestyny i zostali zabici na granicy. Nie wiem, czy Rosjanie do nich strzelali, czy Niemcy. Najmłodszym synem Wygodzkich był Tadek, rok młodszy ode mnie. Bawiłem się z nim w Poznaniu; przeżył z rodzicami w Rosji, potem był w Izraelu.

Romek Rozenband uratował się w Rosji, wrócił z wojskiem polskim, był oficerem, zmienił nazwisko na Roman Domański. Bardzo lubił sport i po wojnie był oficerem zajmującym się żołnierzami-sportowcami. Ostatni raz widziałem go w 1946 roku, przyjechał do Wrocławia, gdzie mieszkałem pół roku i spał u mnie. Piękny chłopak w mundurze  porucznika wojska polskiego. Ale w 1952 roku była nagonka na Żydów i Romka wyrzucili z wojska. Potem  dostał ważne stanowisko w Warszawie, też w dziedzinie sportu. Gdy przyjechałem pierwszy raz do Polski szukałem go i dzwoniłem do wszystkich Romanow Domańskich będących w książce telefonicznej, ale go nie znalazłem. Wkrótce potem umarł na serce, miał 60 lat z czymś.

Bracia Rutenbergowie mieli dużo pieniędzy dzięki czemu z początkiem wojny udało się ich rodzinie wyjechać do Palestyny. W Tel Avivie też otworzyli „Hurtownię Bławatów” i ciągle byli bogaci (zdaje się, że wysłali pieniądze za granice jeszcze przed wojną). W 1949 roku  spotkałem Jerzyka w Tel Avivie, ale potem ożenił się z jakąś bogatą dziewczyną w Południowej Ameryce i więcej go nie widziałem.

Innym bogatym kupcem był Kronenberg - wujek Henka Kronenberga, starszego od mnie o kilka lat, który mieszka w Tel Avivie. Ten Kronenberg miał hurtownię galanterii na ul. Wielkiej, naprzeciw nas. Po wojnie był w Tel Avivie i też miał sklep z galanterią.

My poznaniacy, poznańscy Żydzi, którzy przeżyliśmy wojnę, żyjemy dziś w różnych miejscach świata, ale kontaktujemy się i spotykamy. Heńka Kronenberga w Poznaniu nie znałem. Poznałem go w Tel Avivie, wiele lat temu byliśmy razem w Komitecie Żydów Poznańskich. Przewodniczącym tego komitetu był Adi Sonnabend (syn kantora poznańskiego) a członkami, oprócz mnie i Kronenberga, byli Nojuś Lasman, Gerson i Miciu Rotenberg, poznaniak z niemieckich Żydów, który przed wojną wyjechał do Palestyny. Kiedy Adi Sonnabend umarł komitet się rozwiązał.

Fira Sochaczewska (po mężu Braun) jest w wieku Heńka Kronenberga i poznałem ją też tutaj. Fajna kobieta. Mieszka niedaleko mnie w Tel Avivie, prowadzą z mężem sklep, odwiedzamy się czasami i dzwonimy do siebie. Bywała u nas na zebraniach poznaniaków. Jej młodszą siostrę Rolę Sochaczewską, która też jest tutaj, znałem już w Poznaniu, była w wieku mego brata Heńka.

Z Bronkiem Bergmanem, mój rocznik, spotkałem się po wojnie pierwszy raz w 1969 roku w Nowym Jorku. Został doradcą podatkowym. Byłem u niego w Ameryce wiele razy, a on był u mnie, znam jego trzy córki, parę razy byliśmy razem na wycieczkach w Polsce: w Poznaniu, Warszawie i Zakopanym. Jesteśmy dobrymi kolegami i stale w kontakcie. Z Bellą Sędziejewską, która mieszka niedaleko Bronka w New Jersey, spotykałem się wiele razy w Nowym Jorku i w Izraelu.

Nojuś Lasman przyjechał z Polski do Izraela w 1957 roku i przyszedł do mnie. Uratował się ukrywając w ziemiance, dziś mieszka w Jerozolimie. Był tu geologiem, potem parę lat pracował na Madagaskarze i w Ameryce Południowej. Spotykamy się często. Wiele lat temu powiedział mi nagle, że chce napisać książki o tym, co przeżył w czasie wojny – a uratował się cudem, jedyny z całej rodziny. Napisał parę książek po polsku, tłumaczonych na hebrajski i częściowo na niemiecki. Okazało się, że ma zdolności literackie.

Adek Redlich przyjechał do Izraela późno. W Polsce był zegarmistrzem, mieszkał w Wałbrzychu. Tutaj z początku miał sklep zegarmistrzowski w Kiriat-Gat, około godziny drogi od Tel Avivu. Jak pierwszy raz wszedłem do jego sklepu, popatrzył na mnie i od razu powiedział: „Jurek!” Poznał mnie po tylu latach. Teraz mieszka niedaleko mnie, bywał u mnie wiele razy z żoną Basią. Basia zmarła parę lat temu na raka.

Są jeszcze inni poznaniacy w Izraelu: Ida Milewicz, Hela i Mania Perkal (Mania była w mojej klasie w szkole Propstowej), Irka Marmor (Irka była ruda i starsza ode mnie, pamiętam ją z Poznania; spotkałem ją po wojnie z ojcem na ul. Allenby w Tel Avivie) i inni. Olka Abramowicza – który był starszy ode mnie i mieszkał na Alejach Marcinkowskiego – spotkałem we Wrocławiu, w1946 roku a parę lat później na ulicy w Tel Avivie. Mieszkał w Chulonie. W moich pierwszych latach w Izraelu z Ameryki przyjechał Jurek Gothelf – poznaniak w moim wieku. Kiedy wrócił do Nowego Jorku przechodził ulicę i został zabity przez taksówkę.

Pustka po Żydach

Jurek Janowski 1
Jurek Janowski, Ramat Gan 2004

Przez całą wojnę, którą spędziliśmy w Rosji, i potem, w Izraelu, tęskniłem i śniłem o Poznaniu, i o tym że wracam do domu. Rysowałem plan miasta i pamiętałem wszystkie poznańskie ulice.

Pierwszy raz wróciłem do Poznania w 1986 roku, po 47 latach, ale domu naszego już nie było. Przyjechałem jak tylko zniknęły powody polityczne i można było, od razu z pierwszą grupą turystyczną, sam, bo mnie tak ciągnęło do Polski. W Krakowie opuściłem grupę, wziąłem taksówkę i pojechałem do Poznania - do czasów szczęśliwych wspomnień sprzed wojny. Jak przyjechaliśmy taksówkarz chciał wypytać ludzi o drogę do hotelu Merkury, ale ja nie chciałem. Powiedziałem mu, że pamiętam miasto i nie musi pytać. I dojechaliśmy dokładnie tak, jak trzeba. Kręciłem się wtedy po wszystkich znanych mi ul.ch, parkach i miejscach Poznania jak pijany przez pięć dni i nocy. Tylko po Żydach była pustka, na Kramarskiej i Wielkiej była bez nich cisza i smutno. Przed wojną dzięki żydowskim kupcom był tam hałas, życie, ruch.

(Opracowanie Andrzej Niziołek)

 


 

Artykuł został opublikowany w numerze 3/2006 Kroniki Miasta Poznania pt. „Poznańscy Żydzi”.

Dziękuję Jurkowi Janowskiemu za przekazane niegdyś zdjęcia z możliwością ich publikacji.

Powielanie tekstu możliwe za zgodą rodziny autora, cytowanie fragmentów za podaniem źródła, używanie zdjęć zabronione.

 

[1] Kamienica stała na północ od skrzyżowania z ul. Małe Garbary i Estkowskiego, po tej stronie co Rzeźnia Miejska. Dziś na jej miejscu jest ul. i trawiasty plac pod zabudowę.

[2] Dom na rogu z ul. Kramarską od strony Starego Rynku.

[3] Obecnie ul. 23 lutego. Na miejscu kamienicy, w której był lokal Herszlika jest dziś skwer.

[4] Dom Starców był na ul. Żydowskiej nr 15/18.

[5] Kino „Gwiazda” istniało do 2002 roku.

[6] Obecnie w tym miejscu jest budynek szkoły kolejowej.

[7] Tekst do końca rozdziału to skrót znacznie dłuższych wspomnień wojennych autora.

Jurek Janowski na tężni podczas wakacji w Ciechocinku, 1937 rok. Fotografie: zbiory Jurka Janowskiego, Yaacova Avneta, Andrzej Niziołek.

Projekt
CHAIM/ŻYCIE

Fundacja Tu Żyli Żydzi, Poznań


Stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego – Kultura w sieci, realizowane w 2020 r. przez Andrzeja Niziołka

CHAIM/ŻYCIE - portal o kulturze, Żydach, artystach i Wielkopolsce, to projekt edukacji i animacji kultury w Poznaniu i Wielkopolsce. Poszukujemy, gromadzimy i prezentujemy na niej trzy rodzaje materiałów:

* Dzieła twórców kultury odnoszące się do kultury żydowskiej i obecności Żydów w Poznaniu i Wielkopolsce.

* Materiały nt. kultury i historii Żydów wielkopolskich – jako mało znanego dziedzictwa kulturowego regionu.

* Informacje o działaniach lokalnych społeczników, organizacji, instytucji zajmujących się w Wielkopolsce upamiętnieniem Żydów w swoich miejscowościach oraz informacje o tychże działaczach i organizacjach.

Kontakt

  • Andrzej Niziołek

  • Hana Lasman

  • Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.


Projekt finansowany jako zadanie publiczne Województwa Wielkopolskiego w dziedzinie kultury w 2021 r.

© 2020 Fundacja Tu Żyli Żydzi. Strony Trojka Design.