logo l
Izrael 1957-1985

Szmuglerzy nie szukają zaczepki

Na siłę robię tak, że mi się odbija. To znak, że jestem syty. Zaraz za mną grepsa młody geolog, szofer, a potem szejk i cała starszyzna. Żarcie zakończone, wycieramy ręce o spodnie, a twarze rękawami. Teraz szofer pyta o ceny żon. Tutaj żony się kupuje, a w tym czasie żona kosztowała tyle, co cztery wielbłądy, ale mniej niż jeden dobry koń.


 

Bogota, 15 IX 1968

Moi drodzy!

Na mój list odpowiedzi jeszcze nie otrzymałem, co na podstawie doświadczenia oceniam jako normalne. Dzieci poszły już do szkoły, a ja wróciłem do pracy.

Ostatni tydzień pracowałem na pograniczu z Wenezuelą i odwiedziłem też ten kraj. Pierwszy raz widzę tego rodzaju granicę. Istnieją artykuły, które w Wenezueli są o 200-300 procent droższe niż w Kolumbii i przeciwnie. Na ogół biorąc wszystkie produkty rolnicze i tekstylia są tańsze w Kolumbii, a artykuły przemysłowe i importowane są tańsze w Wenezueli, ponieważ nie są opodatkowane. Wyobraźcie sobie, jakie istnieją możliwości szmuglu. Granice są strzeżone, ale kontrola celna istnieje tylko na nielicznych drogach. Urzędnik celny w Kolumbii zarabia 50-60 dolarów miesięcznie, więc czy za taką cenę można być patriotą i nie dać się przekupić? Reszta granicy o długości jakich dwóch tysięcy kilometrów ciągnie się przez prawie niezamieszkałe stepy i jest prawie niestrzeżona. Ja pracowałem w okolicy względnie gęsto zamieszkałej, przez którą przechodzi główna droga do Wenezueli. Po stronie kolumbijskiej znajduje się miasteczko sklecone z szałasów. W każdym szałasie jest dobrze zaopatrzony sklep owoców, jarzyn, mięsa lub artykułów tekstylnych przeznaczonych wyłącznie dla klientów z Wenezueli. Tuż po drugiej stronie granicy znajduje się murowane miasteczko sklepów z artykułami importowanymi z całego świata: Japonii, USA, Niemiec, Czechosłowacji, Hongkongu, w których sprzedawcami są niemal wyłącznie Japończycy. Tutaj na odmianę kupującymi są niemal wyłącznie mieszkańcy Kolumbii. Ciekawe jest też to, że po stronie kolumbijskiej duża część mieszkańców ma obywatelstwo Wenezueli, a po stronie wenezuelskiej mieszka wielu Kolumbijczyków. Z początku nie rozumiałem, dlaczego tak jest. Sprawa jednak jest całkiem prosta. Taki facet mieszkający po drugiej stronie granicy korzysta z dobrodziejstw kraju zamieszkania jako mieszkaniec - i z dobrych stron drugiego jako obywatel, a ma też wolność poruszania się w głębi kraju bez specjalnych zezwoleń.

To są jednak małe plotki w szmuglu. Wielkie ryby siedzą w dużych miastach i prowadzą kontrabandę na dużą skalę, bez osobistego ryzyka i bez przekraczania granicy. Przez ścieżki przecinające bezludne stepy półdzicy hodowcy bydła pędzą stada krów liczące tysiące sztuk do Wenezueli oraz karawany mułów z kawą i wyrobami tekstylnymi. Z powrotem wiozą artykuły elektryczne, aparaty i kryształy. Władze oczywiście wiedzą o tym, ale są bezsilne. Utrzymanie kontroli na tak długiej granicy jest bardzo kosztowne i trudne z jednej strony, a z drugiej jeżeli nawet nakryje się jakaś karawanę, to okazuje się, że w aferę jest zamieszany jakiś wpływowy człowiek i całą historię się tuszuje. Czasami, kiedy dochodzi do porachunków między dwoma konkurującymi bandami i ginie kilkunastu ludzi, robi się większy szum. Oczywiście, państwo jest zainteresowane w ograniczeniu kontrabandy i co jakiś czas ukazują się artykuły o szkodliwości tego procederu dla gospodarki. Według oceny jakiegoś miejscowego ekonomisty skarb państwa traci na tym jakieś 400 milionów dolarów rocznie.

slajd IZ 009 znak

Droga na pustyni Negew lub na Synaju, lata 60. lub 70. XX wieku

Z kontrabandą zetknąłem się też w Izraelu. W 1961 roku pracowałem w pustyni Jehuda przy ówczesnej granicy z Jordanią. Cały ten obszar o wielkości jakichś trzech tysięcy kilometrów kwadratowych nie miał ludności żydowskiej i był zamieszkały przez trzy szczepy beduińskie. Przez ten teren prowadziły szlaki karawanowe przemytników haszyszu z Jordanii do Egiptu, przy czym teren Izraela służył im tylko jako tranzyt. Pracowaliśmy tam w cholernych warunkach. Klimat pustynny, w dzień temperatura dochodzi do 40 stopni Celsjusza, a w nocy spada do 15, co organizm odczuwa jako dotkliwy chłód. Mieszkaliśmy w namiotach, a wody mieliśmy dość tylko do picia. Byłem kierownikiem tej ekspedycji, przez co wcale nie było mi lżej, bo prócz pracy musiałem jeszcze utrzymywać towarzyskie stosunki z szejkami wszystkich plemion. To jest ciekawe jeden raz, ale składać im wizyty częściej jest nudne i uciążliwe. Wygląda to mniej więcej tak. Na taką wizytę wybierałem się zawsze po południu z szoferem, który mówił po arabsku oraz młodym geologiem, który znał trochę Beduinów[1] ze służby w wojsku. Przyjeżdżamy do obozu Beduinów i mówimy „Salam Alejkum”. Prowadzą nas do namiotu szejka, przynoszą dywany i poduszki do siedzenia, i siadamy. Razem z nami siada starszyzna - kobiety jako stworzenia niższe nie mają do tego dostępu. Wszyscy siedzą i milczą jakieś pół godziny - przerwanie tego milczenia byłoby w niedobrym tonie i świadczyłoby o braku wychowania. Potem szejk pyta, czy napijemy się kawy. Pytanie jest zupełnie retoryczne - odmowa byłaby obelgą, którą tylko krew mogłaby zmyć. Przygotowanie kawy jest całym rytuałem. Przynosi się bobki kozie i wielbłądzie placki - na pustyni jest to prawie jedyny materiał opałowy. Szejk uroczyście rozpala ogień i z namaszczeniem rozdmuchuje nikły płomyk. Pół godziny upływa mniej więcej, zanim kawa jest gotowa. Jestem wodzem wyprawy, więc najpierw podają mnie, a potem innym. Wyciągam papierosy i częstuję po kolei wszystkich, zaczynając oczywiście od szejka.

Teraz można rozmawiać. My chwalimy kawę a oni papierosy. Kawa rzeczywiście jest dobra, dodają do nich jakichś korzeni o gorzkim smaku. Następnie rozmawiamy na temat wiecznie aktualny w pustyni - o wodzie. Zawsze jej brak i zawsze jest za mało. Wiem, że w planie rządu jest budowa miasta i rurociągu wodnego w tej okolicy, obiecuję więc w imieniu władz, że w najbliższej przyszłości rozwiąże się sprawę wody w ten sposób, że jago ludzie będą jej mieli w bród przez cały rok bez względu na opady. Szejk wyraża zadowolenie, ale to jest za mało dla niego. Żąda instalacji wodnych w każdym namiocie - takie jakie widział w Ber Szewie[2]. Tłumaczę, że to niemożliwe i po to, aby korzystać z takich instalacji, musieliby zmienić tryb życia na osiadły i zamieszkać w kamiennych domach. Szejk przyjmuje moje wyjaśnienia z niedowierzaniem, jest przekonany że Yehudi[3] rezerwują te luksusy tylko dla swoich. Zmienia temat rozmowy i mówi o plonach, które w tym roku, jak zwykle, są nieudane. Oni uprawiają obszary lessowe przy pomocy państwowych traktorów bez nawadniania sztucznego. Główną uprawą jest pszenica i w wypadku nieudanych plonów otrzymują odszkodowanie od państwa. Oczywiście, każdego roku istnieją problemy, jakiej wysokości odszkodowanie im się należy.

Po krótkiej dyskusji szejk przechodzi do rzeczy, która najbardziej go interesuje. Delikatnie pyta, czego właściwie tutaj szukamy. Trudno mi tłumaczyć, że szukamy surowców dla przemysłu chemicznego i cementowego. Mówię, że szukamy kamieni dla budowy przyszłego miasta. Ala on jest cwany i wie, że Yehudim[4] nie są tacy głupi, aby kręcić się po pustyni i szukać kamieni, których tu pełno. Na pewno szukają czegoś poważniejszego, na przykład złota. Dlatego też nie zaprzecza, ale zapewnia, że ta ziemia od wieków należy do jego rodu i że te jego prawa uznaje także zarząd wojskowy i wszystko, co się chce tu zrobić, czyni się za jego zgodą. Oczywiście, przyznaję mu rację i mówię, że to właśnie jest przyczyną, dla której składam mu przyjacielską wizytę, na której i on, i ja mówimy tylko prawdę. To jest też powodem, że do pracy i do strzeżenia naszego obozu przyjęliśmy właśnie jego ludzi, ponieważ mam zaufanie do niego jak do własnego brata. I tutaj powołuję się na Biblię - przecież Ismail i Izaak byli przyrodnimi braćmi, a my jesteśmy ich potomkami. Tutaj, na pustyni, to nie jest czcze gadanie. Tutaj takie dalekie pokrewieństwo, do tego poparte Biblią, przemawia do niego i przyjemnie mu to słuchać z ust gościa.

Zapada już zmierzch, podają znów kawę i za płócienną ścianą namiotu słychać rzężenie zarzynanej owcy. Późną nocą podają w wielkiej misie rozgotowano mięso z ryżem. Je się ręką. To wszystko nie ma żadnego smaku i korzystam z ciemności, żeby mało jeść. Mimo to ręka i twarz ociekają mi tłuszczem. Na końcu, kiedy już wszyscy się najedli do syta, szofer mówi do mnie po żydowsku tak, aby Beduini nie zrozumieli: „Gib a greps”[5]. Wiem, że należy to do programu - to znak, że jestem syty. Na siłę robię tak, że mi się odbija. Zaraz za mną grepsa młody geolog, szofer, a potem szejk i cała starszyzna. Żarcie zakończone, wycieramy ręce o spodnie, a twarze rękawami. Teraz szofer pyta o ceny żon. Tutaj żony się kupuje, a w tym czasie żona kosztowała tyle, co cztery wielbłądy, ale mniej niż jeden dobry koń. Cena nie jest jednolita i zależy od rodziny, wieku i urody, przy czym pertraktacje prowadzą ojcowie rodzin. Płaci się ojcu dziewczyny. Ponieważ cena jest wysoka, więc często rodziny wymieniają między sobą córki na żony dla synów.

Wracamy późną nocą do naszego obozu zadowoleni, że odwaliliśmy tę wizytę. Na pustyni, w miejscach oddalonych od naszych osiedli, każdy Izraelczyk ma obowiązek sprawdzać dokumenty Beduinów, czy są nasi czy nie. Ja nie zgodziłem się na to. Powiedziałem władzom, że to nie jest naszym zadaniem. Wiadomo, że tu kręcą się szmuglerzy, ale jeżeli mam tam pracować osiem miesięcy bez ochrony wojskowej, to nie mogę zaczynać z bandami silniejszym od nas. Szmuglerzy też nie szukają zaczepki na swojej drodze, dla nich ważne jest przewieźć swój towar do miejsca przeznaczenia. Często spotykaliśmy podejrzane karawany wielbłądów, pozdrawialiśmy się, częstowaliśmy papierosami i kawą lub herbatą. Nikt nie pytał, co drugi robi i rozjeżdżaliśmy się w swoje strony.

Teraz ten teren przecinają już dwie drogi i istnieje tam miasteczko o ośmiu tysiącach mieszkańców, co oczywiście utrudnia kontrabandę.

W ostatnich miesiącach przed wyjazdem pracowałem[6] w południowym Negewie wzdłuż granicy egipskiej - szukałem tam z jeszcze jednym młodym geologiem fosfatów, które mogłyby być eksportowane do krajów Afryki i Azji Południowej. Te tereny są w ogóle puste, bo opady roczne wynoszą przeciętnie 50 milimetrów, ale są lata, kiedy nie spada nawet kropla deszczu. Przepisy pozwalają pracować daleko od drogi tylko, jak się ma dwa wozy terenowe, ośmiu ludzi i odpowiednią ilość broni. Zabraliśmy więc ze sobą strażników. Mieliśmy pecha i pewnego dnia spadł ulewny deszcz. W ciągu godziny wszystkie wadi - periodyczne rzeczki wezbrały i zostaliśmy unieruchomieni. Mieliśmy ze sobą stację nadawczą i w nocy połączyliśmy się z jakimś obozem wojskowym. Było strasznie zimno, byłem jedynym, który miał ciepłą odzież ze sobą, ale musiałem ją oddać temu, który stał na warcie. Pomocy wojska nie wzywaliśmy, bo nam powiedzieli, że mają pełne ręce roboty - ulewny deszcz spadł na terenie całego Negewu i masa jest takich jak my lub w gorszej sytuacji. Mieliśmy jedzenia na jeden dzień. Na drugi dzień posunęliśmy się trochę naprzód i w jakimś dużym wadi utknęliśmy na fest w błocie. Zaczęliśmy wzywać pomocy wojska, ale oni ciągle byli zajęci wyciąganiem innych. Na trzeci dzień byliśmy już bez jedzenia i w południe, kiedy pomoc nie przyszła i wyładował się nam akumulator z nadajnika, wysłałem wszystkich pieszo do głównej drogi, żeby poszukali pomocy. Ja zostałem z szoferem sam. Trzeba przyznać, że każdy zgłosił się na ochotnika, by pozostać i potem postanowili, że zrobią loterię. Powiedziałem im jednak, że tu nie ma żadnej demokracji i będzie tak, jak ja chcę. Zostanę ja i szofer, a oni pójdą do drogi, potem dwóch pojedzie na północ do najbliższego obozu wojskowego, a reszta do Ejlatu[7] na południe. Młody geolog pójdzie do komendanta Ejlatu i zażąda pomocy, a reszta do hotelu spać, z tym, że muszą natychmiast zadzwonić do domów, że wszystko w porządku. Poszli i w nocy przyszła pomoc z Ejlatu. Przyjechał oddział żołnierzy druzyjskich, który nas wyciągnął z błota. Hotel z Ejlatu przysłał nam bezpłatnie smażone kury i wino, które wykończyliśmy w ciągu kilku minut. Wszystko zakończyło się szczęśliwie i na drugi dzień wróciliśmy do domu. 0d tego wypadku pracowałem w tamtym okręgu tylko z wojskiem. Zawsze jechał z nami oddział Druzów i nigdy żaden wypadek nam się nie zdarzył.

W tym tygodniu otrzymałem list, że na jednym złożu, które tam znaleźliśmy, zaczynają w przyszłym miesiącu wiercić.

Widzicie więc, że moja praca nie jest specjalnie lekka, ale jest za to ciekawa, mam też satysfakcję, kiedy coś znajdę. To trochę jak hazard, bo ostatecznie nie zależy tylko od umiejętności, ale od tego, czy dany minerał w ogóle występuje w okolicy. Przy tym człowiek ma też możliwość poznania kraju i okolicy przy pracy nie tylko od strony geologicznej. To jest też chyba jeden z nielicznych zawodów, gdzie nie ma się „bosa” i nie ma też podwładnych. Ma się mało do czynienia z ludźmi. To, co się robi, zależy ode mnie.

No, już dość tego, robi się późno i trzeba iść spać. Napiszcie koniecznie, ile jestem Wam winien w związku z wydatkami na dzieci[8]. Poza tym należy mi się też odpowiedź, czy przyjedziecie tutaj w zimie, a jeżeli tak to kiedy? Poza tym mam jeszcze jedną sprawę. Otrzymałem dziś list od rodziców[9] - wszystko u nich w porządku i są zdrowi, niepokoi ich tylko Wasze milczenie. Napisałem, że jesteście zdrowi. Nieprzyjemnie mi być w roli napominającego — jesteś starszy cd mnie, ale doprawdy przezwycięż swoje lenistwo i napisz do nich - przecież to nie jest takie trudne. Musisz znaleźć tych kilka minut raz w miesiącu oraz chęć i napisać.

Mocno całuję w imieniu Clili i dzieci - oni też są lenie do pisania. Oczekuję odpowiedzi

Noach

PS. Maszyna[10] jest fajna i bardzo przyjemnie się na niej pisze. Wystukuję na niej wszystkie listy w języku polskim. Dzieci i Clila ćwiczą na niej po angielsku.         


Przypisy

[1] Beduini - plemiona arabskie żyjące w północnej Afryce i na Bliskim Wschodzie, prowadzące pustynny, koczowniczy tryb życia.

[2] Ber Szewa - największe miasto na pustyni Negew, nieformalna stolica regionu leżąca w jej północnej części. Liczy ok 220 tys. mieszkańców.

[3] Yehudi (hebr.) - Żyd.

[4] Yehudim (hebr.) - Żydzi.

[5] Gib a greps (jid. - właściwie powinno być: grepc) - Beknij sobie.

[6] Chodzi o wyjazd autora w 1967 roku do pracy w Kolumbii.

[7] Ejlat - miasto na południowym krańcu Pustyni Negew, nad Morzem Czerwonym, ważny port, ośrodek przemysłowy i turystyczny.

[8] Letnie wakacje 1968 roku dzieci Lasmanów, Marek i Hana, spędzili w Stanach Zjednoczonych goszczeni przez Zalusia Mordkowicza i jego żonę, odwiedzając także rodzinę jego brata Borysa.

[9] Lasman ma na myśli Chanę i Chaima Mordkowiczów, rodziców Zalusia i Borysa, którzy po wojnie zostali w Polsce i do 1971 roku mieszkali w Łodzi. Ale także dla Noacha pani Mordkowiczowa była jak jego druga mama - po wywiezieniu rodziców i rodzeństwa Noacha do Treblinki latem 1942 roku Mordkowiczowie zaopiekowali się Lasmanem i dali mu szansę na przeżycie wojny.

[10] Chodzi o maszynę do pisania, prezent od Zalusia, którą Noachowi przywiozły z wakacji w USA jego dzieci.

LIST DO ZALUSIA MORDKOWICZA I JEGO ŻONY MARY

Salomon Mordkowicz, dla bliskich Zaluś, był starszym bratem Szmulika i Borysa, szkolnych kolegów Noacha Lasmana, a także menahelem jego gdudu (na podobieństwo drużynowego zastępu) w syjonistycznym harcerstwie Ha-Szomer Ha-Cair. Urodził się 13 października 1920 roku w Poznaniu. Zbliżyła ich do siebie wojna, a zwłaszcza kilkumiesięczny wspólny pobyt w obozie pracy w Siedlcach. W ciężkich warunkach obozowych 21-letni Zaluś był druhem i podporą dla cztery lata młodszego Noacha. Potem spędzili wspólnie 22 miesiące zamknięci w leśnej ziemiance, czekając na cud, który uratowałby im życie - czyli nadejście Armii Czerwonej.

Zaluś jest jednym z głównych bohaterów książki wspomnieniowej Noacha Lasmana Szosa (dostępnej jest w Internecie pod adresem http://www.opal.info.pl/noah/). Weszła ona także w skład zbiorczego wyboru tekstów Lasmana Wspomnienia z trzech światów, które ukazały się w 2019 roku w Poznaniu.

Salomon Mordkowicz mieszkał po wojnie w Nowym Jorku, gdzie pracował w Straży Pożarnej jako inżynier. Zmarł w czerwcu 1975 roku na serce.

Zaluś Mordkowicz i jego brat Borys mieli ciężką rękę do pisania - o czym mowa także w zamieszczonym poniżej liście. Noach pisał do przyjaciela, ale ponieważ rzadko otrzymywał listy od niego, była to korespondencja nieregularna. Publikowany tu list, napisany podczas pracy Lasmana w Kolumbii jesienią 1968 roku, dobrze to przedstawia. Lasman zaczyna go od opisu Ameryki Południowej, ale wkrótce zmienia temat i większą część listu poświęca opisowi swojej pracy w Izraelu. Robi to, aby dać Zalusiowi jakieś wyobrażenie tego, z czym ona się wiąże.

Projekt
CHAIM/ŻYCIE

Fundacja Tu Żyli Żydzi, Poznań


Sfinansowano ze środków budżetowych Miasta Poznania  #poznanwspiera

CHAIM/ŻYCIE - portal o kulturze, Żydach, artystach i Wielkopolsce, to projekt edukacji i animacji kultury w Poznaniu i Wielkopolsce rozpoczęty dzięki stypendium Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Poszukujemy, gromadzimy i prezentujemy na niej następujące rodzaje materiałów:

* Dzieła twórców kultury odnoszące się do kultury żydowskiej i obecności Żydów w Poznaniu i Wielkopolsce.

* Materiały nt. kultury i historii Żydów wielkopolskich – jako mało znanego dziedzictwa kulturowego regionu.

* Informacje o działaniach lokalnych społeczników, organizacji, instytucji zajmujących się w Wielkopolsce upamiętnieniem Żydów w swoich miejscowościach oraz informacje o tychże działaczach i organizacjach.

*Materiały uzyskane w ramach projektu "Z ulicy Żydowskiej na Madagaskar - Noacha Lasmana fotografie i listy z Afryki i Ameryki Południowej".

Kontakt

  • Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.



© 2020 Fundacja Tu Żyli Żydzi. Strony Trojka Design.