logo l

Byli Żydzi w Poznaniu

Andrzej Niziołek

„Po wybuchu powstania wielkopolskiego w grudniu 1918 roku i po ustaleniu polskiej granicy zachodniej zaczął się z Wielkopolski exodus Niemców, a wraz z nimi Żydów. Niemal wszyscy wyjechali do Niemiec. W Poznaniu pozostała garstka kilkuset Żydów, w większości ubogich, ale między nimi byli też lekarze, kilku kupców i jeden właściciel ziemski. Równocześnie zaczęli napływać nowi mieszkańcy; nie zabrakło wśród nich Żydów z innych terenów Polski. Przede wszystkim byli to ludzie z Kongresówki, mieszkańcy przyległych do nieaktualnej już granicy powiatów: Kalisz, Koło, Konin, Turek, którzy, przyjeżdżając tu, chcieli sobie poprawić warunki życiowe. Z dalszych stron przybywali na ogół w końcu lat 20. i w latach 30. Tylko wśród Żydów z Kresów przenoszenie się na teren Poznańskiego nie było popularne, prawdopodobnie z powodu antysemickich wyczynów Hallerczyków w drodze na front bolszewicki.


Kiedy podczas wojny znalazłem się na Podlasiu, każdy Żyd, któremu powiedziałem, że pochodzę z Poznania, dziwił się, jak mogłem tam mieszkać. Pojęcie »Hallerczyk« miało tam swój synonim w języku żydowskim – »poznańczyk«. Uważano, że były to oddziały z poznańskiego” – wspomina Noach Lasman[1], geolog i pisarz mieszkający w Izraelu. I pisze dalej: „Nowi żydowscy mieszkańcy Poznania w lwiej części byli kupcami lub rzemieślnikami. W rodzinnych miastach nie należeli do ludzi bogatych, tak że na ogół kapitału nie przywieźli ze sobą, ale mieli inicjatywę i znajomości w miejscach pochodzenia, każdy w swojej branży. Prawdopodobnie, przynajmniej w pierwszym okresie, rzemieślnicy i kupcy swoje usługi i towary sprzedawali taniej niż zasiedzieli w mieście od pokoleń konkurenci. Wielu po krótkim pobycie zniechęciła atmosfera w mieście i obiektywne trudności w urządzeniu się i wróciło w rodzinne strony. W ciągu tych dwudziestu lat nie wyrósł w Poznaniu żaden magnat finansowy, ale kilku dorobiło się wielkich hurtowni tekstylnych i zaopatrywało w towar sklepy w mieście i na prowincji, zatrudniając czasem kilkudziesięciu ludzi, przeważnie katolików. Byli to bracia Rutenberg pochodzący z Białegostoku, firma Janowski–Wygodski oraz sprzedający towary galanteryjne i tkaniny Dawid Kronenberg – wszyscy mający dobre kontakty w Łodzi”.

08 Lasmanowie
Abracham i Tauba Lasmanowie z córką Nadzią (w środku) i jej kuzynką Edzią Tadelis. Przyjechali do Poznania z Kalisza w 1927 roku, prowadzili sklepy z pierzem, kołdrami i butami przy ul. Żydowskiej i Wronieckiej. Poznań, koniec lat 30. XX wieku

Społeczność żydowska Poznania była mała. „Po wyjeździe Żydów do Niemiec ich liczba w Poznaniu zmniejszyła się do 1400, ale powoli powiększyła się wraz z przybyciem Żydów ze wschodu Polski. W 1938 roku liczba Żydów w mieście osiągnęła 2800” – pisze Jochannan Cohen[2]. „Było nas w Poznaniu do wybuchu drugiej wojny światowej 500–600 rodzin żydowskich. Nasi rodzice, którzy po pierwszej wojnie światowej budowali swoje życie, szukali miejsca, by chować swoje dzieci i dać im dobre wykształcenie. W małych miasteczkach nie zawsze były szkoły i to chyba zadecydowało u moich rodziców o wyborze Poznania. Nasz ojciec po 1920 roku rozpoczął swoje interesy w Poznaniu i po kilku latach prób postanowił w 1926 roku przenieść się tam na stałe z całą rodziną. Mieszkaliśmy na Szewskiej 12, naprzeciwko domu, w którym była siedziba Gminy” – wspomina Fira Braun z domu Sochaczewska[3]. „Muszę podkreślić, że byliśmy bardzo związani z naszym miastem Poznaniem, które było wielkie, piękne i czyste” – pisze Adam Sędziejewski[4], potomek innej rodziny żydowskiej przybyłej do Poznania w latach 20.

Proszę wszystkim oddać pokłony

„Większość żydowskich obywateli Poznania mieszkała przed wojną przy ul. Żydowskiej albo w najbliższej okolicy. Ale byli też tacy, którzy mieszkali na Wildzie, Jeżycach, na ulicach Podgórnej i Półwiejskiej” – opowiada Bronek Bergman[5] mieszkający dziś w Ameryce. „Nazywaliśmy tę ulicę ul. Żydowską ku pamięci dawnych dni, kiedy Żydzi poznańscy zmuszeni byli mieszkać na ograniczonym obszarze, centrum którego była właśnie ul. Żydowska. Było to jakby getto bez murów. Od tego czasu dużo wody przepłynęło w Warcie. Żydzi rozeszli się na wszystkie strony Poznania, a na ul. Żydowskiej zamieszkali też nie Żydzi” – wspomina Jochannan Cohen[6]. Fira Sochaczewska: „Życie w Poznaniu było dobre. Nasi rodzice byli kupcami, rzemieślnikami, mieli wolne zawody, byli fachowcami. Na ogół żyliśmy dostatnio, nędzy wśród Żydów nie było. Gmina żydowska miała swój dom starców, dom sierot, bibliotekę, piękną bóżnicę i mniejsze domy modlitwy. Posiadała też dom czynszowy, w którym wynajmowano mieszkania. Była rytualna łaźnia-mykwa i rzeźnia. Podczas świąt żydowskich w naszym środowisku odczuwano atmosferę tradycji”.

„Ja się urodziłem jako Baruch Bergman 20 września 1925 r. na ul. Żydowskiej 32 mieszkanie 5. Mojej mamie było Sara Salka Kaganowska z domu. Ojciec był Pejsach Bergman. Mama pochodziła z Łodzi, a ojciec pochodził z Widawy, powiat Łask koło Pabianic, województwo łódzkie. Maciupcie miasteczko, choć stare. Ojciec urodził się w niezmiernie biednej rodzinie. Miał dziewięcioro braci i sióstr. Jego ojciec, a mój dziadek Dawid, nosił chałat, brodę i pejsy i spędzał całe dnie w bóżnicy, studiując Torę, świętą Biblię żydowską. Ale mojego ojca, choć był bardzo religijny, nie pamiętam w chałacie czy z brodą i pejsami. W Poznaniu, gdyby je miał, byliby mu je chyba wyrwali. Bo w Poznaniu było niemożliwym pokazywać, że jest się Żydem. Wszyscy wiedzieli, że jesteśmy Żydami, ale była taka cicha umowa: »Nie ubieraj chałatu, nie zapuszczaj brody ani pejsów, bo wiesz, co będzie«. Mama pochodziła z zamożnej rodziny, w której było dziesięcioro dzieci. Jej ojciec miał fabryczkę tkanin w Łodzi. Mama otrzymała więc kindersztubę: chodziła do szkoły, mówiła płynnie po polsku. W domu ojciec rozmawiał z mamą po żydowsku. Ojciec do nas mówił tylko po żydowsku, ale mama do nas tylko po polsku. To było naturalne. Mama czytała polskie książki, ojciec czytał tylko żydowskie. Dla niego literatura to był Szolem Alejchem, Icchak Perec, żydowscy literaci. On ich ubóstwiał”.

02 Peisach Bergman
Pejsach Bergman

Pejsach Bergman przyjechał do Poznania w początkach lat 20. XX w. ściągnięty przez swego szwagra Jakuba Szachnerowicza, który pochodził z Rygi i otworzył sklep z tkaninami przy ul. Kramarskiej. „Wuj Jakub po otwarciu sklepu miał dużo klientów, potrzebował kogoś do pomocy. Napisał do mojego ojca: »Przyjeżdżaj, tutaj jest łatwo znaleźć mieszkanie, a ja ci dam pracę«. Ojciec przyjechał i dostał mieszkanie od gminy żydowskiej. Jak ktoś nie miał dużo pieniędzy, gmina dawała mu niewielkie mieszkanie za równie mały czynsz. Tak osiedliśmy w tym mieszkaniu. Ale potem wujek Szachnerowicz pokłócił się z moim ojcem i ojciec odszedł od niego. Była okazja, bo naprzeciwko był wolny sklep, więc wynajął go i sam zaczął sprzedawać bławaty. Ulica Kramarska to był wówczas jeden sklepik przy drugiej, same żydowskie, w większości z bławatami. I tak ojciec już został w tym sklepiku. Nie byliśmy bogaci, ale jakoś nam się powodziło. Naszymi klientami byli przeważnie chłopi, którzy dwa razy w tygodniu przyjeżdżali ze wsi na Stary Rynek, żeby sprzedać swoje warzywa, owoce i inne produkty. Ich furmanki często stały na Żydowskiej. Jak sprzedali towar, to przychodzili do nas i kupowali materiał na prześcieradła, koszule, ubrania, kupowali nici, dodatki krawieckie, podszewki. Ojciec miał z czasem stałych klientów, którzy lubili do nas przychodzić. Kiedy podrosłem, pomagałem ojcu za ladą, bo potrafiłem rozróżnić gatunek materiału, różne płótna, ich rodzaj. Pokazywałem je i pakowałem. Na chleb, czyli na życie i na komorne, starczyło”.

Społeczność poznańskich Żydów w międzywojniu tworzyli w większości rzemieślnicy i kupcy, choć było wśród nich także trochę inteligencji – niemal wyłącznie wśród tzw. Żydów niemieckich, którzy nie wyjechali z Poznania po 1918 roku. Bronek Bergman zapamiętał wielu ludzi: „Pamiętam pana Samuela Nelkena. To był jeke, czyli niemiecki Żyd, mieszkał przy Małych Garbarach. Był zamożnym kupcem i jednym z członków zarządu Gminy Żydowskiej. Pamiętam, że na ochotnika mył ciała zmarłych. Gmina nie miała żydowskiego zakładu pogrzebowego, więc te prace, w ramach mykwy – dobrego uczynku, wykonywali ochotnicy. Żydzi wierzą, że im więcej uczynią mykw, tym bliżej będą pana Boga. Pan Nelken bezinteresownie mył ciała zmarłych i inni też to robili. Był pan Sonnabend, kantor, który nic więcej nie robił, tylko śpiewał w bóżnicy podczas nabożeństw. To był jowialny pan z siwą, kozią bródką, człowiek łagodny i miły, znali go wszyscy poznańscy Żydzi. Jego syn Żejmi chodził ze mną do klasy, miał kilkoro braci i siostrę. Sonnabendowie mieszkali w domu Zarządu Gminy na rogu ulic Szewskiej i Stawnej. Żydowską dentystką była pani Trzasowszczyk, która miała swój gabinet przy ul. Solnej, tuż przy pl. Sapieżyńskim. W tym samym domu mieszkała też Franciszka Propstowa, kierowniczka szkoły żydowskiej. Był pan Rachnil Faingold, agent, który mieszkał na ul. Półwiejskiej 10. Pani Faingoldowa była najlepszą przyjaciółką mojej mamy, umarła tuż przed wojną. Mieli córkę Jadzię i synów Staśka, Gustwa i Juliana. Oni byli szalenie ciepli, cała rodzina. Julian chodził do szkoły artystycznej, był bardzo utalentowany, zwłaszcza jako karykaturzysta. Próbował uczyć mnie rysunku, ale ja byłem beznadziejny. On jeden z całej rodziny przeżył wojnę dzięki temu, że znalazł się w Rosji. Potem wyjechał do Niemiec, znalazł się w obozie przesiedleńczym i ściągnął mnie. Wyjechał do Ameryki przede mną i zaczął ręcznie, masowo malować krawaty. Szybko się wzbogacił, więc wkrótce przestał malować i zatrudnił do tego innych. Wspaniale mu się powodziło, aż zrobił wielki błąd: umarł. Na atak serca”.

09 Urodziny Genia Bergmana
Urodziny Genia (Gerszona) Bergmana (piąty od lewej w dolnym rzędzie), na które zostały zaproszone dzieci żydowskie. Fotografia została zrobiona na podwórzu ich mieszkania przy ul. Żydowskiej 32. Poznań, I poł. lat 30. XX w.

„W szpitalu Rohrów przy ul. Wały Wazów[7] pracował doktor Georg Cohn, niemiecki Żyd, przez wiele lat członek zarządu gminy poznańskiej – opowiada Henryk Kronenberg[8]. – Był bardzo dowcipny i wśród Żydów krążyła anegdota, że kiedy umierał w tym szpitalu na raka, powiedział do siostry szpitalnej: »Proszę oddać pokłony wszystkim naszym pacjentom, a ja oddam pokłony pacjentom, których wysłaliśmy na tamten świat«”. „Przy rogu Pocztowej[9] i Masztalarskiej pod numerem 6 była kawiarnia pana Hirschlika. Elegancka kawiarnia, z dużą klientelą żydowską”[10]. Ludwik Hirschlik również był niemieckim Żydem i radnym Poznania. Swoją znaną kawiarnię i cukiernię prowadził od czasów zaborów na parterze i piętrze nieistniejącej już dziś kamienicy. „Stanowiła ona cel niejednego gorszącego, antysemickiego pochodu sfanatyzowanych studentów. Kończyło się to z reguły wybijaniem okien wystawowych i zakłócaniem normalnego życia ulicy” – wspominał Zbigniew Zakrzewski[11].

„Przypominam sobie dwie anegdoty powtarzane wówczas przez Żydów w Poznaniu – pisze Noach Lasman. – Było trzech Żydów znanych z tego, że żyli z czegoś, co po żydowsku nazywa się »luftgeszeft«, w dosłownym tłumaczeniu – »powietrzny interes«, czyli z naciągania i afer. Nie chcę podawać ich nazwisk, ale u całej trójki zaczynały się one na F. Pewnego razu ta trójka mężczyzn stała obok kawiarni Hirschlika i dyskutowała. Nadszedł jakiś ich znajomy i pyta, na co czekają. A oni mówią, że na czwartego F. »Na kogo?« – pyta tamten jeszcze raz. »Na frajera«. Na ul. Żydowskiej miał swój zakład fryzjerski popularny żydowski fryzjer, który zatrudniał dwóch najemnych. Jego fryzjernia była takim klubem, w którym spotykali się okoliczni kupcy i rzemieślnicy, głównie żydowscy, kiedy mieli czas lub chcieli się ogolić. Mój tata miał tam abonament, a my, dzieci, też chodziliśmy się tam strzyc. Szef fryzjerni miał superglacę, która lśniła jak słońce. Pewnego razu przyszedł do pracy trochę później i zobaczył, że jeden z jego pomocników nie pracuje, więc powiedział mu ze złością: »Jak nie masz co robić, to spuść spodnie i wystaw dupę przez okno wystawowe«. Po czym wyszedł, ale po powrocie pyta tego pomocnika: »I co, wystawiłeś? Co ludzie mówili?«. »Każdy przechodzień grzecznie zdejmował czapkę i mówił: Dzień dobry, panie szefie«, odpowiada tamten. Ojciec opowiadał mi to w czasie wojny i twierdził, że ten kawał fryzjer sam puścił w obieg, by przyciągnąć klientów”[12].

Bronek Bergman: „W domu, w którym mieszkałem, przy Żydowskiej 32, na parterze po prawej stronie, tuż przy wejściu, mieszkał pan Mordka Ojnik, którego syn był moim rówieśnikiem. Oni byli bardzo biedni. Pan Ojnik był introligatorem i oprawiał w domu książki. Bardzo miły, spokojny, pogodny człowiek. Raz zaprosili mnie na obiad, który składał się z kartofli. Kartofle, kropka i nic więcej. Naprzeciwko pana Ojnika w mieszkaniu miał sklep bławatów pan Leybusz Unterman, którego syn Muluś był w mojej klasie. Oni nie byli tacy biedni. Jego kuzynem był Izio Braun, który mieszkał na ul. Stawnej i też był w mojej klasie. Nie był najlepszym uczniem, ale był mistrzem pływania. Izio Braun był jednym z pierwszych poznańskich Żydów zabitych przez Niemców. To była jesień 1939 roku i Izio, który miał wtedy 14 lat, chodził po Starym Rynku, chcąc sprzedać komuś paczkę papierosów. Bo jak tylko weszli Niemcy w mieście zabrakło papierosów. Polacy musieli stać po nie w długich kolejkach, a Żydom nie wolno było kupować ich w ogóle. Nie wiem, skąd Izio miał paczkę papierosów, ale to było nielegalne. Przechodzili żołnierze niemieccy i polskie dzieci zaczęły wytykać go palcami, krzycząc: »Jude, Jude«. Niemcy wzięli go ze sobą na wachtę, widziałem, jak szli ul. Wielką, popychali go i bili pięściami. I Izio już stamtąd nie wrócił. Po kilku dniach rodzice zostali zawiadomieni, że mają odebrać jego zwłoki”.

05 Rotenbergerowie
Rodzina Rotenbergów w swoim mieszkaniu przy ul. Szewskiej, róg Stawnej (naprzeciw budynku gminy żydowskiej). Pierwszy od lewej Eli, trzeci ojciec rodziny Hirsch, za nim stoi jego żona Żenia. Pierwsza od lewej Miriam (Nani) Rotenberg, obok niej jej brat Friedl, za nimi stoi Michel. Poznań, druga połowa lat 30. XX w.

Jeke, jak potocznie „polscy” Żydzi nazywali „niemieckich”, mieszkających tu od dziada pradziada, stanowili osobną grupę żydowskiej społeczności Poznania. „Nie było ich dużo, może dziesięć procent – wspomina Bergman. – Trzymali się osobno. Różnili się, bo mieli kindersztubę i maniery, których my nie mieliśmy, i byli bardziej zamożni. Ich dzieci chodziły do szkół niemieckich. Ja nie miałem z nimi kontaktu, ale pamiętam, że jeden z nich, nie wiem, jak się nazywał, miał tartak na Wildzie. Jak nie mogliśmy grać w piłkę nożną na placu na Rajtce[13], bo polscy chłopcy nas bili, to szliśmy do niego i pozwalał nam grać na terenie tartaku. Innych dwóch niemieckich Żydów zawsze przyjeżdżało bryczką na sobotnie nabożeństwo. Niewielu jeke przychodziło do synagogi, ale ci tak. Mieli, zdaje się, jakieś posiadłości pod Poznaniem i tam mieszkali. Mój ojciec, pamiętam, zawsze się gorszył: »Jak Żyd może jechać bryczką w sobotę? Co to za Żyd?«. Nigdy tego nie zaakceptował.

Skąd się wzięła nazwa jeke? Jak jakiś Żyd z Niemiec przyjeżdżał w interesach do Poznania, tośmy go nazywali jeke – od niemieckiego słowa jake, marynarka. Bo ci Żydzi przyjeżdżali w marynarkach, w przeciwieństwie do Żydów przyjeżdżających do Poznania z głębi Polski, którzy nosili chałaty. Mówiliśmy jeke i dodawaliśmy: pots. »Jeke pots«. Pots po żydowsku znaczy ch… Bardzo nieładnie, ale byliśmy prostymi ludźmi i śmialiśmy się z nich. Uważaliśmy ich za zamożnych, ale naiwnych, łatwowiernych ludzi, którym można było sprzedać nawet most Chwaliszewski. Tą nazwą jeke – już bez pots – nazywaliśmy też Żydów, którzy mieszkali w Poznaniu od czasów niemieckich. Jeke zawsze byli nam obcy. Oni chyba patrzyli na nas z góry, my na nich też z dystansu. Byliśmy dla nich tak zwani Ost Juden, wschodni Żydzi. Z kolei jak przyjeżdżali i osiedlali się w Poznaniu Żydzi z Podlasia, Polesia czy Wileńszczyzny, dla nas oni też byli poniżej nas. Łatwo ich było rozpoznać, bo mówili po polsku i żydowsku z akcentem. Byliśmy więc poniżej niemieckich Żydów, ale śmialiśmy się z nich, że są naiwni, a powyżej tych wschodnich, z których my, chłopcy, też się śmialiśmy”.

Nie zawsze relacje między obiema grupami poznańskich Żydów były takie, jakimi zapamiętał je Bronek Bergman. Zwłaszcza dzieci miały szanse się zbliżyć, mniej może w szkołach, bowiem rodziny żyjące w Poznaniu od czasów zaborów posyłały dzieci przeważnie do szkół niemieckich, ale np. w organizacji Haszomer Hacair. Należał do niej m.in. Michael Rotenberg, żyjący do dziś w Izraelu. Rotenbergerowie byli właśnie Żydami „niemieckimi”. Ojciec Michaela miał na imię Hirsch, matka Hita (Żenia) była z domu Katz. Sporo pisze o nich w jednym ze swoich listów Noach Lasman[14]: „Ojciec [Michaela] był człowiekiem głęboko religijnym, czego wymagała tradycja żydowska od ludzi zajmujących się sprzedażą i przeróbką mięsa. Wszystkie trzy koszerne sklepy mięsne w mieście były pod nadzorem rabina poznańskiego. Ojciec Michaela regularnie uczęszczał do starej, małej bóżnicy przy mieszkaniu rabina przy ul. Żydowskiej 13/17. Pan Rotenberg miał tam honorową funkcję – w Rosz Haszana, żydowski nowy rok, dął w wołowy róg (Szofer). Po pierwszej wojnie światowej i odzyskaniu przez Polskę niepodległości Rotenbergerowie, którzy wcześniej wyjechali z Poznania, w 1924 roku wrócili do miasta. Zamieszkali przy ul. Szewskiej 12. Hirsch Rotenberg otworzył przy ul. Masztalerskiej 8 sklep koszernego mięsa i wyrobów mięsnych. Zatrudniał dwóch ludzi, którzy pod jego nadzorem produkowali kiełbasy. Kiedy w 1937 roku władze miasta zabroniły na terenie Poznania dokonywania rytualnego uboju, żydowscy rzeźnicy, w tym także Rotenberg, sprowadzali koszerne mięso z innych miast.

Rotenbergerowie mieli czworo dzieci: Elegio, Manię (Miriam), Michaela i Friedla. W domu mówiono po niemiecku i wszystkie dzieci chodziły do niemieckich szkół. Chłopcy po podstawówce poszli do gimnazjum im. Schillera, a Mania do Below Quater przy ul. Solnej, też niemieckojęzycznej. Najstarszy Eli po maturze został przyjęty na Uniwersytet Poznański i zaczął studiować politologię, z trudem wytrzymywał atmosferę getta ławkowego, ale obronił dyplom, nie mógł jednak znaleźć pracy i uczył prywatnie języków niemieckiego i angielskiego. Również siostra, która zaczęła studia, zrezygnowała z tego powodu z nauki.

03 Michael Rotenberg 2006
Michael Rotenberg ze swoim świadectwem maturalnym z 1936 roku z niemieckiego gimnazjum Schillera, Tel Awiw 2006

Michael uzyskał maturę w 1936 roku, potem uczył się praktycznego zawodu w warsztacie niemieckiego mieszkańca Poznania i wyjechał do Kalisza na »hachszarę«. Tam przygotowywał się do wyjazdu do Palestyny, pracując wspólnie z innymi kandydatami do wyjazdu. Wyjechał legalnie przez Konstantę w Rumunii jako student, którego przyjęto na Uniwersytet Hebrajski w Jerozolimie, i do Palestyny przybył na początku 1938 roku. Jego brat Friedl wyjechał nielegalnie rok później. Michael początkowo pracował jako robotnik, potem otworzył w Tel Avivie magazyn części zamiennych do samochodów. Rotenbergerowie, poza Michaelem i Fridlem, pozostali w Poznaniu po wybuchu wojny i 12 grudnia 1939 r. zostali zesłani przez Niemców z pozostałymi Żydami do Ostrowa Lubelskiego”.

Dziesiąty do minjanu

Kiedy przychodził szabas, wspomina Bronek Bergman, odświętnie ubrani całą rodziną szli do bóżnicy. „Co piątek ojciec dumnie prowadził swoich trzech synów do mykwy (łaźni rytualnej) na ul. Stawnej, w której rządził pan Segal z drewnianą nogą, taką samą, jaką miał Długi John Silver, bohater z Wyspy skarbów. Jego syn Ismar mu pomagał. Po umyciu się w wannie zanurzaliśmy się po głowę trzy razy w małym basenie, gdzie ja udawałem, że pływam, szeptając na rotę jakieś błogosławieństwo, bo taka była tradycja i rytuał. Po mykwie wracaliśmy do domu w świeżej bieliźnie i świątecznej odzieży, skąd z pojawieniem się pierwszej gwiazdy na niebie, oznajmiającej koniec piątku, szliśmy do małej bóżnicy przy domu starców na ul. Żydowskiej, by tam przywitać święto »Królowej Soboty«”. W tym domu modlitwy „oprócz normalnych modlitw odbywały się regularne spotkania w celu studiowania Tory i Talmudu pod przewodnictwem rabina. Sama bóżnica różniła się tym od wielkiej synagogi, że ołtarz i miejsce dla rabina były na środku sali, a nie na wschodniej ścianie”[15]. „Po modlitwie – wspomina dalej Bergman – wracaliśmy do domu, gdzie mama i Zosia (pomoc domowa, Polka) czekały na nas ze świąteczną kolacją składającą się zawsze z makaronu w rosole z koperkiem i gotowanej kury. Na deser, też zawsze, był placek z kruszonką i herbata. Przed jedzeniem tatuś śpiewająco recytował dziękczynne hymny na chwałę Boga i wszyscy razem śpiewaliśmy wyjątki z sobotnich modlitw.

W sobotę rano szliśmy do wielkiej »Czerwonej Synagogi« na ul. Stawnej, tak nazywanej, bo jej mury zbudowane były z czerwonej cegły, skąd po modlitwie trwającej do południa i po wymianach życzeń ze znajomymi wracaliśmy do domu, gdzie mama i Zosia czekały na nas ze świątecznym obiadem, czyli makaronem w rosole i duszoną wołowiną, no i oczywiście plackiem z kruszynkami na wierzchu. Po obiedzie śpiewaliśmy hebrajskie piosenki i dyskutowaliśmy z ojcem na temat wydarzeń z ubiegłego tygodnia i wyjątków z pięcioksięgu Mojżesza. Po wstaniu od stołu ojciec mnie rekwirował i przez całą godzinę musiałem mu czytać głośno artykuły z gazet żydowskich wydawanych w Warszawie i w Łodzi, jak również cały rozdział z książek żydowskich. Nie śmiałem się ojcu przeciwstawić, choć buntowałem się wewnątrz, chcąc jak najprędzej przyłączyć się do rówieśników z mojej klasy grających w piłkę nożną na Rajtce. Moje poczucie winy było tym większe, że ojciec zabronił mi grać w piłkę nożną podczas sobotniego święta”[16].

10 Moniek Lasmam Bar Micwa
Bar Micwa Mońka Lasmana, starszego brata Noacha, Poznań 1935

Religijność Bergmanów była wyjątkowa – większość poznańskich Żydów do bóżnicy chodziła tylko w największe święta, Jom Kipur czy Nowy Rok. Jochannan Cohen pisał: „Byłem jednym z chłopców śpiewających w chórze synagogi. Nie odznaczałem się specjalnie ładnym głosem. Prawdopodobnie przyjęto mnie do chóru, ponieważ nie było innych kandydatów. Nie żałowałem tego. Nie byłem wychowany w pobożności i siedzenie w synagodze nie było specjalnym przeżyciem. Książki do modlitwy były dla mnie jak wszystkie książki i nie rozumiałem, co jest w nich napisane. Zawsze czekaliśmy niecierpliwie na koniec modlitw. I oto my, chłopcy z chóru, siedzimy na górze, na chórze synagogi, pod nami są modlący się ludzie, rabin i kantor, a z boku modlące się kobiety. Słuchamy rozmów modlących się i zaczynamy rozumieć, że nie wszyscy mężczyźni rozmawiają z Panem Bogiem. Wielu rozmawia ze swoim sąsiadem o rzeczach powszednich: interesach, plotkach itd. A modlące się eleganckie kobiety chichotają z sąsiadkami. Nietrudno było rozpoznać tematy tych szeptów, także dalekich od chwalenia Boga. My, chłopcy z chóru, byliśmy zwolnieni z modlitw, musieliśmy reagować na gesty naszego dyrygenta Leo Grabowskiego i akompaniować śpiewom kantora. Litowaliśmy się nad chłopcami, którzy musieli siedzieć tam, na dole bez szansy na wyładowanie swej młodzieńczej energii i w oczekiwaniu na wolność”.

Ten sam Cohen opisuje również częste kłopoty ze znalezieniem dziesiątego Żyda koniecznego do odmówienia modlitwy. „Synagoga w Poznaniu znana była jako jedna z najwspanialszych w kraju. Była pamiątką po dniach, kiedy społeczność żydowska tutaj kwitła. Powstały wtedy w mieście wspaniale instytucje religijne i opieki społecznej. Potem zmieniła się władza, Żydzi wyprowadzili się z Poznania, a na ich miejsce przyszli inni i nie była to już społeczność, jak za dawnych lat. W synagodze przy ul. Stawnej była duża i piękna sala modlitw. Żydzi modlili się w niej tylko w soboty i święta, ale nawet wówczas synagoga nie była pełna. W dni powszednie Żydzi zbierali się na modlitwę w »małej synagodze«, osobnym, skromnym budynku. Tam odbywały się poranne, południowe i wieczorne modlitwy. Ale często zdarzało się, że liczba modlących się nie osiągała nawet minjanu, to znaczy dziesięciu osób. Wtedy jeden z zebranych wychodził na ulicę, by »polować« na brakującego Żyda. Nie było to łatwe. Jeśli w okolicy przypadkowo znalazł się Żyd, to był on zajęty swoimi zarobkowymi sprawami i trudno było przekonać go, aby przyłączył się do modlących. A w środku, w synagodze, zebrani niecierpliwie czekali na dziesiątego do minjanu”.

Bronek Bergman: „Były dwie bóżnice: na ul. Stawnej i na ul. Dominikańskiej, ale ta druga była mało używana, nie wiem, dlaczego. Mieszkaliśmy naprzeciwko tej synagogi, ale nigdy tam nie chodziliśmy. W piątki, jak pokazywała się pierwsza gwiazda na niebie, zaczynał się szabas i wieczorem chodziliśmy do Bet ha Midrasz, domu modlitwy na parterze domu starców przy ul. Żydowskiej. Zawsze. Modlitwy odbywały się też w Wielkiej Synagodze, ale mój ojciec rzadko tam chodził. W ciągu tygodnia wieczorem, raz, dwa razy, chodził do Bet ha Midrasz studiować Torę z kilkoma innymi mężczyznami. Uczył jej rabin Dawid Szyja Sender. Raz wszedłem tam i zobaczyłem dwóch księży w sutannach, którzy wraz z innymi, pod kierunkiem rabina, studiowali Torę. Rabin może udzielać nauki niewierzącym. Zrozumiałem, że oni byli zainteresowani Torą i żydowską religią. Z tyłu Bet ha Midrasz był pokój, na wszystkich jego ścianach były półki pełne książek, a przy wejściu stał fotel, pluszowy, czerwony fotel ogrodzony plecionym żółtym sznurem. Mój ojciec mówił mi: »Broń Boże, żebyś tego dotknął«. Bo to był fotel rabina Akiby Egera”.

Mała społeczność Żydów w międzywojennym Poznaniu nie potrzebowała wielu rabinów. W latach 1914-28 rabinem poznańskim był Jakub Freimann. „Nazywaliśmy go »rabiner«, dr Freimann – wspomina Jochannan Cohen. – Miał godny wygląd i był człowiekiem o miłych manierach. Jego służba była religijna, ale promieniował duchem tolerancji. Zyskał za to sympatię całej społeczności. Pamiętam, że w piątkowe wieczory, kiedy w synagodze kończyła się modlitwa, wszyscy zebrani podchodzili do miejsca, w którym siedział – na lewo od kantora – i pozdrawiali go: »Szabat Szalom«. Wielu miało dla niego dobre słowo, bo potrafił pomagać ludziom w ich problemach. Nas, uczniów wyższych klas niemieckiej szkoły powszechnej czy żydowskiego gimnazjum, dr Freimann w każdą sobotę zapraszał do swojego domu na modlitwę, chcąc trochę osłodzić sprofanowanie soboty poprzez konieczność uczenia się w tym dniu odpoczynku. Jedyną rzeczą, jaką osiągnął w szkołach, było zwolnienie w soboty żydowskich uczniów od obowiązku pisania”.

06 Synagoga fot
Wnętrze Synagogi Nowej w Poznaniu

„Za moich czasów było w Poznaniu dwóch rabinów – opowiada Bronek Bergman. –. Jeden nazywał się Retig, dr Retig. Był dyrektorem żydowskiego sierocińca na ul. Stawnej i nie brał czynnego udziału w życiu religijnym. Często chodziłem do tego sierocińca, bo miałem tam kolegę z klasy, Leona. Mieszkało tam około pięćdziesięcioro dzieci, które kończyły szkołę powszechną, a potem uczyły się zawodu: stolarstwa, krawiectwa czy innych rzemiosł. Prócz dr. Retiga był Dawid Szyja Sender i on był naszym rabinem. To był człowiek bardzo łagodny i wyrozumiały, ale stanowczy, cierpliwy, mądry i nie gaduła. Zawsze miał uśmiech na ustach. Kierował całym życiem religijnym poznańskich Żydów i był bardzo przez nich poważany. W każdą sobotę w środku nabożeństwa miał kazanie. Raz, pamiętam, powiedział: »Pan Zyman stracił pracę i nie ma z czego żyć. Pan Zyman za moją poradą od dzisiaj będzie sprzedawał sznurek i papier do pakowania. Ja wymagam od wszystkich kupców w Poznaniu, żeby kupowali papier do pakowania i sznurek tylko u pana Zymana«. I to było święte, co on powiedział. Mieliśmy w Poznaniu trzech żydowskich rzeźników: pana Leviego, pana Rotenberga i pana Milewicza. Innego razu rabin Sender powiedział podczas nabożeństwa: »Odkryto, że pan Milewicz sprzedaje jako koszerne mięso, które nie jest koszerne. Od dzisiaj nikt nie będzie kupował mięsa u pana Milewicza«. I to było święte. Wspominam rabina Sendera z uczuciem. Był częścią mojego życia. Mieliśmy tylko tego jednego rabina, ale on był przewodnikiem”.

Rzadko, ale miały miejsce wydarzenia, które gromadziły w poznańskiej synagodze wielu rabinów. „Jak żydowska tradycja nakazuje, musiałem być obrzezany w osiem dni po urodzeniu” – opowiada Bergman. – Los chciał, że data mojego obrzezania wypadła w Jom Kipur 1925 roku, w Sądny Dzień, najbardziej brzemienne święto w żydowskim kalendarzu. Opowiadał mi ojciec, że nikt w Poznaniu nie pamiętał, kiedy czyjkolwiek dzień obrzezania wypadał w Jom Kipur. I że tego obrządku nie wolno przekładać na inny dzień, więc po konsultacji z głównym berlińskim rabinem nasz poznański rabin postanowił, że rytuał mojego obrzezania odbędzie się w Wielkiej Synagodze na ul. Stawnej. Podobno zdarzenie to było niecodzienne. I zaszczyt wielki, więc rabini z okolic i nawet naczelny berliński rabin przyjechali, aby być świadkami. Wszyscy przepowiadali, że będę miał szczęście w życiu”.

Między polskością a żydowskością

Pokolenie Żydów urodzonych w Poznaniu w latach 20. wychowało się w rodzinach, w których słabły żydowskie tradycje, które się laicyzowały i dostosowywały styl życia do polskiego otoczenia. Młodzież bawiła się w kinie, teatrze i operze, w niedziele odpoczywała, tak jak „cały” Poznań, na Szelągu, w parku Sołackim, w Łazienkach Miejskich nad Wartą czy w lasach na Golęcinie, a na wakacje jeździła do Puszczykowa. Świadectwa tego można znaleźć we wszystkich wspomnieniach. „Puszczykowo było miejscowością letniskową między Wartą a lasami, w której duża część ludności żydowskiej Poznania wynajmowała mieszkania na wakacje letnie – pisze Henryk Kronenberg. – Moja pasja wędrówek po mieście i okolicach zwiększyła się od 1933 roku, gdy na Bar Micwę dostałem rower. Na rowerach zapuszczaliśmy się do Obornik, na Maltę do kopca Kościuszki, na Rataje, do Kobylegopola, do Puszczykowa, do Dębiny i Starołęki”.

07 David Dadek Bergman 1935 Poznan Galecian forest on Bar Mitzvah Bike
Dawid (Dadek) Bergman na przejażdżce rowerowej w Lasku Golęcińskim, 1935. Rower był prezentem od rodziców na jego Bar Micwę

Dzieci chodziły do polskiej szkoły żydowskiej i pozostawała pod wpływem polskiej kultury. „Pierwszą osobą, która wywarła na mnie duży wpływ, była kierowniczka 14. Szkoły Powszechnej pani Franciszka Propstowa, bardzo chuda, siwa i można powiedzieć brzydka fizycznie kobieta. Pamiętam ją zawsze z naręczem zeszytów i książek na lewym ramieniu. Ona była po prostu szaloną patriotką polską. Chyba uwielbiała poezję, literaturę i historię polską, bo potrafiła wszczepić w nasze młode, dziecinne dusze tę swoją miłość. Pod jej wpływem przez długie lata bohaterami moich marzeń były postacie z literatury i historii polskiej. Do jedenastego roku życia z dumą twierdziłem, że jestem Polakiem wyznania mojżeszowego – opowiada Kronenberg. – W latach 1937–38 coraz mniej chodziłem do Szomru[17], po prostu z braku czasu. Bakcyl książkowy zaczął się u mnie bardzo rozwijać w Bibliotece Raczyńskich. Tam, po kilkuletniej przerwie, spotykaliśmy się znów z Basią. Zaczytywaliśmy się w poezji polskiej: Leopold Staff, Krasicki, Słowacki i Mickiewicz (czytanych nie jako lektury szkolne) oraz w literaturze pięknej i historycznej. Potem zaczęły się ukazywać tomy biblioteki Boya, jego tłumaczenia z literatury francuskiej. Czytywaliśmy też liczne tygodniki (»Sygnały«, »Wiadomości Literackie«, »Szpilki«). Z tych dwóch lat roztkliwienia i szczęścia wyrwały mnie pierwsze oznaki zbliżającej się zawieruchy wojennej. Najpierw przyszły manifestacje w Polsce (»Na Zaolzie! Na Zaolzie!« – »Na Litwę! Na Litwę!«), a w listopadzie 1938 roku wygnano Żydów z Niemiec przez granicę w Zbąszyniu do Polski”.

05 Brian 1933 Poznan
Brian Bergman (z prawej) z kolegą na pl. Wolności, Poznań połowa lat 30. XX w.

„Bardzo chciałem być Polakiem. Uczyłem się historii Polski, znam ją do dzisiaj z nazwami i datami, uwielbiam poezję i literaturę polską. Jako dziecko czytałem Mickiewicza, Żeromskiego… Mickiewicz jest moim ulubionym autorem, szczególnie cenię Ballady. Należąc do Żydów, chciałem należeć do Polaków, chciałem być częścią większości. Śpiewałem Jeszcze Polska nie zginęła z uczuciem. Ale w głębi mówiłem sobie: »Mój Boże, przecież chcą mnie bić. Jestem Żydem«. A bardzo, tak bardzo chciałem być Polakiem. Nie dano mi. Gdzie się ruszyłem, byłem inny. Ale tylko w tej mojej dzielnicy. Gdy poszedłem na pl. Wolności, nikt mnie nie rozpoznawał”, opowiadał Bronek Bergman. „Zewnętrznie niczym nie różniliśmy się od katolickich rówieśników w mieście w tych latach – pisze Noach Lasman. – Naszym językiem był polski i mimo że byliśmy członkami syjonistycznej organizacji, to przecież wychowanie otrzymaliśmy polskie i świat poznawaliśmy poprzez książki polskie lub przetłumaczone na język polski”[18]. Bergman twierdzi, że w ogóle nie miał kolegów Polaków, że polskie chłopaki z ul. Żydowskiej biły dzieci żydowskie. „Jak wyszedłem na ulicę, polskie »juchciki«, łobuzy, mieszkańcy Żydowskiej i okolic dobrze wiedzieli, że jestem Żydem. Często, kiedy mnie mijali, słyszałem: »Żydzie, chamanie, weź dydy na ramie, do Palestyny«. Nie przejmowałem się tym, bo tak było na co dzień. Jak chciano mnie bić, to uciekałem. Byłem bardzo szybki. Żydowskie dzieci płaciły tygodniowo 5 groszy Orłowi, żeby ich bronił. Orzeł był królem ul. Żydowskiej. Nie wiem, jak miał na imię – to po prostu był Orzeł. Polski chłopak, który miał reputację zabijaki. Mój ojciec dawał mu miesięcznie 5 zł i wszyscy wiedzieli, że jestem pod protekcją Orła, więc nikt nie śmiał mnie uderzyć”.

Podobnie postrzegał stosunki panujące na ul. Żydowskiej starszy o kilka lat Jochannan: „Z niewiadomej przyczyny chrześcijańscy chłopcy czuli, że panują na ul. Żydowskiej i niebezpiecznie było dla żydowskiego chłopca przejść przez tę ulicę bez ich pozwolenia. I, naprawdę, dręczenia i obrażanie były naszym losem, kiedy przechodziliśmy przez ul. Żydowską. Często woleliśmy drogi okrężne, żeby uniknąć ich zaczepek, a nazwa »ulica Żydowska« było dla nas kpiną”.

Zupełnie inne doświadczenia ma Kronenberg – być może dlatego, że wychowywał się na Wildzie, gdzie rodzin żydowskich nie było dużo. „Moje pierwsze wspomnienie sięga roku 1925. Mieszkaliśmy wtedy daleko na przedmieściu, Górna Wilda 101 (róg ul. Langiewicza), w dwupiętrowym domku państwa Krzyżanowskich (ich Zosia miała wtedy 8–9 lat). Z grupą rówieśników (lat 5–9) chodziliśmy często na łąki nad Wartę, aby pomagać w pilnowaniu i zaganianiu krów z pastwiska – wspomina. – Do dziewięciu lat nie wiedziałem, kto to Żyd. Kiedy moi koledzy szli zapisać się do ministrantów, poszedłem z nimi. Ksiądz, który ich zapisywał, spojrzał na mnie i powiedział: »Ależ chłopcze, ty nie możesz być ministrantem«”[19]. Dzieciństwo Kronenberga upłynęło wśród Polaków, ale w jego otoczeniu nie brakowało również Niemców. „Moim pierwszym przyjacielem był Juju – hodował gołębie pocztowe. Był ode mnie starszy o dwa lata. Juju był synem niemieckiej rodziny ewangelickiej, ale to nie przeszkadzało temu, że spotykaliśmy się jeszcze w 1939 roku”.

Tendencjom asymilacyjnym młodych przeciwstawiały się różne działania zmierzające do zachowania ich żydowskiej tożsamości. „Studiowałem na Uniwersytecie Poznańskim od 1932 do 1935 roku – pisze Dawid Hirszberg[20]. – W Poznaniu, dokąd przyjechałem z Łodzi i Kutna, zetknąłem się z poważnym problemem. Mimo antysemityzmu tego miasta wśród tutejszych Żydów panowała wielka asymilacja. Zebraliśmy się więc, trzech kolegów – Jehoshua Zandberg, który mieszka teraz w Kiryat–Sefer koło Tel Avivu, Stanley Sztajer, który żyje w Caracas w Wenezueli i ja, obecnie mieszkam w Tel Avivie, i postanowiliśmy walczyć z tym problemem. W każdą sobotę i niedzielę jeździliśmy do małych miast w Wielkopolsce i na Pomorzu i prowadziliśmy propagandę wśród Żydów przeciw tej wielkiej asymilacji”.

11 Gimnazjaliści żydowscy
Żydowscy uczniowie poznańskich gimnazjów - członkowie kółka sportowo-dyskusyjnego, które założyli na Wildzie. Od lewej stoją: Jurek Janowski, Olek Pszenica, Kuba Globus, Romek Rozenband, Józek Haftel, Józek Bros, Adek Redlich i Nojuś Lasman. Z tej ósemki aż pięciu przeżyło wojnę. Poznań, 1938

Noach Lasman[21]: „Raz w tygodniu po południu wszyscy żydowscy gimnazjaliści przychodzili do gimnazjum im. Bergera, gdzie doktor judaistyki Chaim Laufer wykładał historię Żydów. Ten przedmiot był ujęty w programie nauczania i był odpowiednikiem lekcji religii naszych katolickich kolegów. Ponieważ czuliśmy, że wykładowca nikomu się nie poskarży na nasze zachowanie i nie postawi nam złych not, więc trochę go lekceważyliśmy. Na jednym posiedzeniu naszej grupy[22] kolega poruszył tę sprawę i postanowiliśmy zmienić stosunek do tego przedmiotu i wykładowcy. Pamiętam, że pan Laufer zdziwił się już na pierwszej lekcji: nikt nie przeszkadzał i każdy odpowiadał na pytania bez wymądrzania się”.

„Żydom i psom wstęp wzbroniony”

O antysemityzmie mieszkańców międzywojennego Poznania mówi się, że był silny, kształtowany przez mającą tu duże poparcie endecję. Wiele wspomnień tutejszych Żydów to potwierdza. „Społeczeństwo Poznania przyjęło przybyłych po pierwszej wojnie światowej Żydów jak obcych przybłędów – pisze Noach Lasman. – W mieście, w którym dopiero w końcu okresu międzywojennego ich liczba osiągnęła jeden procent, wychodziły dwie gazety poświęcone wyłącznie kwestii żydowskiej i Żydom: »Pająk« i »Pod pręgierz« oraz jedna gazeta codzienna pod nazwą »Orędownik«, w każdym numerze przynosząca rewelacje na temat żydowskich konspiracji. Kiedy podrosłem, czasami czytałem te gazety. Może się to wydaje dziwne, ale Żydzi poznańscy często je kupowali – po prostu byli ciekawi, co piszą o ich znajomych czy nawet o nich samych. Pikantne jest to, o czym dowiedziałem się już po wojnie, że wieloletnim redaktorem czasopisma »Pod Pręgierz« był Żyd – przechrzta o nazwisku Sekretarzyk”. Jochannan Cohen tak zapamiętał te gazety: „Nasze miasto było znane ze antysemityzmu. We wczesnych latach 20., kiedy nazizm był jeszcze w powijakach, pojawiła się w Poznaniu antysemicka gazeta »Pająk«. Obok tytułu znajdował się rysunek strasznego pająka z twarzą Żyda ssącego krew swojej ofiary. Aluzja była jasna. A na wypadek, gdyby jakiemuś czytelnikowi to nie wystarczało, dodano napis »Szabesgoj«, to znaczy »Sobotni goj«. Otwarcie głoszonym celem tej gazety była walka z rozprzestrzenianiem się Żydów w mieście. »Pająk« groził Polakom, żeby nie wynajmowali mieszkań czy sklepów Żydom i zamieszczał fotografie chrześcijan, którzy kupowali towary u Żydów”. Jochannan Cohen pamięta również wydarzenie, które wskazuje, że antysemityzm w Poznaniu z rzadka, ale przybierał postać nie tylko werbalną. „W 1929 roku miała się odbyć w Poznaniu Powszechna Wystawa Krajowa. Oczekiwano wielu kupców z zagranicy (wśród nich niemało Żydów). I wtedy, dzieło diabelskie, parę miesięcy przed wystawą chuligani–antysemici wybili kamieniami kolorowe witraże synagogi. Widok był okropny. Ten piękny budynek wyglądał,  jakby wydziobano mu oczy. Organizatorzy wystawy byli wstrząśnięci i obawiając się, że wypadek zaszkodzi powodzeniu wystawy, szybko sprowadzili artystów witrażystów z Włoch, którzy z wielkim wysiłkiem, ale uratowali sytuację. Ślady tej »kryształowej nocy« Poznania zostały całkowicie usunięte. Okazało się, że kiedy rządzący miastem chcą uratować synagogę od profanacji – to mogą”.

„Pamiętam, stałem raz przed sklepem ojca – wspominał Bronek Bergman. – Właścicielami sąsiedniego sklepu byli państwo Grosberg, nasi konkurenci. Jako konkurenci, mój ojciec i oni często się sprzeczali. Tego dnia pani Grosberg zaczęła z jakiegoś powodu krzyczeć i mój ojciec też zaczął krzyczeć. Jakiś przechodzący ulicą Polak zaczął besztać mojego ojca, jak śmie krzyczeć na kobietę. A potem zaczął ojca bić. Ojciec zaczął uciekać, a za nim zaczęli gonić Polacy, bo do tego pierwszego bardzo szybko przyłączyli się inni. Ojciec wpadł do sklepu na rogu ulic Żydowskiej i Kramarskiej, bo wiedział, że ten sklep ma tylne wyjście przez podwórko na ul. Wielką. I uciekł im. Jakoś dotarł do domu. Tamci z początku się wstrzymali, a kiedy weszli do sklepu, ojca już nie było. Ja z początku pobiegłem za Polakami, ale potem też poszedłem do domu. Tymczasem tłum robił się coraz większy. Ludzi byli źli, że nie złapali ojca. Ponieważ nasz dom był znany jako jedyny w mieście całkowicie zamieszkany przez Żydów, zgromadzili się przed nim i zaczęli wrzeszczeć niedobre rzeczy o Żydach i rzucać kamieniami. Działo się to w biały dzień, w południe. Zamknęliśmy okiennice, siedzieliśmy w ciemnym pokoju i drżeliśmy. W końcu ci ludzie jakoś się rozeszli”.

12 Hanka i Heniek
Hanka Trauman, ciotka Noacha Lasmana i jej narzeczony Heniek Szajn (z prawej) przed poznańską operą, II poł. lat 30. XX w.

Blimka Pavony z domu Seidel[23] mieszkała na ul. Żupańskiego 13a, więc do szkoły na ul. Noskowskiego musiała dojeżdżać tramwajem. „Kiedyś jakiś chłopiec w moim wieku (8–9 lat), gdy wychodził z tramwaju, powiedział do mnie: »Przeklęta Żydówka«. Wyskoczyłam za nim i zaczęliśmy się bić. A bić się dobrze umiałam, bo miałam dwóch młodszych braci. Ludzie nas rozdzielili i pojechałam dalej do szkoły” - wspomina. Z pogardą do swej nacji Pavony spotkała się nawet w szkole pani Propstowej. „W czwartej klasie mieliśmy nauczycielkę Polkę, którą przezywaliśmy »Kluka«, bo miała duży nos. Kiedyś odwiedziła ją znajoma i rozmawiały na korytarzu, a my, jak to dzieci, głośno się zachowywaliśmy i skakaliśmy po ławkach. Gdy »Kluka« otworzyła drzwi, każdy pobiegł na swoje miejsce, ale ona się rozzłościła: »Zamknijcie swoje żydowskie pyski«”.

W latach 30. antysemityzm w Polsce bardzo się nasilił na tle ekonomicznym i zaczął przybierać formy zorganizowanej walki z Żydami. Polscy konkurenci żydowskich kupców wynajmowali ludzi, by stali przed ich sklepami i zniechęcali klientów do kupowania. „Naszym »pikietem« był pan Jakubowski, sąsiad z ul. Żydowskiej – opowiada Bergman. - . Pan Jakubowski dostawał od Franciszka Woźniaka, właściciela wielkiego sklepu bławatnego na rogu Starego Rynku i Żydowskiej, zapłatę za to, że stał przed żydowskimi sklepikami na ul. Kramarskiej i mówił ludziom, którzy chcieli do nas wejść: »Nie kupuj u Żyda«. On miał pikietować całą Kramarską, ale najczęściej stał przed naszym sklepem – pewnie dlatego, że znał mojego ojca i był z nim w dobrej komitywie. Jeśli nasi klienci bali się, że zostaną sfotografowani przez gazetę »Pod pręgierz«, albo że im pan Jakubowski powie swoje, przychodzili do sklepu po szóstej, tylnym wejściem. Pan Jakubowski zasadniczo był dobrym człowiekiem, ale był biedny i taką dostał pracę. Bardzo lubił pić, miał zawsze fioletowy nos i duże wąsy”.

Innym nasilającym się również w Poznaniu zjawiskiem były szykany wobec żydowskich studentów. Na Uniwersytecie Poznańskim nie było ich wielu. „Przyjechałam do Poznania w 1933 roku na studia i zapisałam się na fakultety polonistyki i pedagogiki – pisze Rutka Pereg, z domu Abkiewicz[24]. – Kiedyś potrzebowałam książkę do psychologii prof. Blechowskiego, który nas uczył. Poszłam do biblioteki, pracownicy znaleźli tę książkę, ale jej nie otrzymałam. Po tym, jak pokazałam legitymacją i zobaczyli w niej moje nazwisko, usłyszałam: »Ta książka jest już zamówiona«”. „W Collegium Medicum, które było w zamku cesarza Wilhelma II, słuchałam wykładów prof. Sobaski z poetyki. Sala zawsze była pełna. Pewnego dnia prof. Sobaski wywołał moje nazwisko i poprosił mnie, bym przeczytała swoje opracowanie. Czytałam ze strachem i parę razy profesor przerwał mi, zadając prowokacyjne pytania. Na następnym seminarium siedziałam już sama, odsunęli się ode mnie wszyscy studenci. To było getto”. „Mój kuzyn Chaskiel Bergman z Piotrkowa Trybunalskiego wygrał ogólnopolski konkurs z języka polskiego na esej czy wypracowanie i został przyjęty na Uniwersytet Poznański – opowiada Bronek Bergman. – Na uniwersytecie musiał siedzieć w osobnej ławce, bo obowiązywało getto ławkowe. Opowiadał, że inni studenci wyzywali go i odsuwali się od niego. Wytrzymał chyba rok, potem zrezygnował ze studiów i postanowił wyjechać do Palestyny”.

Niektóre antysemickie wybryki Polaków miały swój przewrotny koniec podczas wojny. „Przy rogu ul. Mielżyńskiego była najelegantsza kawiarnia w Poznaniu, pana Dobskiego – wspomina Henryk Kronenberg. – W okresie największego nasilenia ekscesów antysemickich w Poznaniu grupa studentów z ONR (Obozu Narodowo Radykalnego) umieściła na drzwiach wejściowych do kawiarni napis »Żydom i psom wstęp wzbroniony«. Pan Dobski napis usunął. Wieszanie i usuwanie tego napisu trwało kilka dni, aż w końcu przy każdym stoliku w kawiarni jeden student siedział kilka godzin, zamawiając jedną butelkę wody sodowej. Po kilku dniach pan Dobski skapitulował i napis pozostał na drzwiach wejściowych”. Noach Lasman zapamiętał finał tej historii: jesienią 1939 roku „znaną cukiernię Dobskiego przejęli Niemcy i nazwali ją »Conditorei am Schloss«, a napis na drzwiach »Żydom i psom wstęp wzbroniony« przetłumaczyli na niemiecki, dodając tylko słowa – »und Polen«”.

W tej antysemickiej atmosferze nasilającej się w Polsce tuż przed wojną niezwykłe doświadczenie stało się udziałem Jochannana Cohena. Z rekomendacji rabina Sendera uczył on hebrajskiego prymasa Polski, kardynała Augusta Hlonda. „Krótko przed tym, jak wyemigrowałem do Palestyny, na pewien okres wróciłem do Poznania. Potrzebowałem pieniędzy do sfinansowania wyjazdu i chciałem zarobić, ucząc hebrajskiego. Zwrócono się wtedy do mnie, bym udzielał lekcji hebrajskiego poznańskiemu Kardynałowi. Ta propozycja z początku mnie zdumiała. Kiedy trochę się uspokoiłem – zgodziłem się. Poszedłem do mieszkania Kardynała, które było blisko starego kościoła, za Wartą. Gdy przeszedłem most i wszedłem na kościelny obszar, okrążyła mnie grupa chrześcijańskich chłopców zaskoczonych pojawieniem się Żyda w ich okolicy. Usłyszałem przekleństwa i zaczęto mnie obrażać. Mimo to szedłem prosto do drzwi domu Kardynała. Tamci chłopcy nadal mnie prowokowali, ale kiedy otworzyły się drzwi i zobaczyli, jak ich Kardynał miło mnie przyjmuje – zdumieli się. Co ich święty ojciec ma wspólnego z tym Żydem? Gdy wyszedłem z mieszkania przyjacielsko błogosławiony przez Kardynała, wokoło nastała cisza. Przeszedłem między tymi chłopcami jak zwycięzca. Od tamtego dnia patrzyli na mnie z poważaniem. Byłem nauczycielem Kardynała!”.

12 listopada 1942 roku

1 września 1939 roku wybuchła wojna i skończył się świat poznańskich Żydów. W grudniu tego roku większość tych, którzy jeszcze zostali w Poznaniu, Niemcy w ramach „czyszczenia miasta z Żydów” wywieźli do liczącego ok. 4 tys. mieszkańców Ostrowa Lubelskiego w Generalnej Gubernii (z czego jedną trzecią stanowili miejscowi Żydzi). Warunki życia były tam bardzo ciężkie, ci którzy mogli, wyjeżdżali do rodzin w innych miejscowościach. „Trochę rodzin pojechało do Warszawy, wierząc, że w wielkim mieście łatwiej będzie im się urządzić. Inni uciekli przez Bug – gdzie przebiegała granica między Polską okupowaną przez Niemcy i okupowaną przez Rosjan – do Związku Radzieckiego” – relacjonuje to, co dowiedział się po wojnie od uratowanych, Noach Lasman. – Oprócz Żydów poznańskich Niemcy przywieźli do Ostrowa także grupy Żydów z Czechosłowacji i Austrii. Wygnani Żydzi stanowili większość wśród Żydów ostrowskiego getta. Według niemieckiego raportu w marcu 1941 roku mieszkało tam 1230 Żydów”.

13 Milewicz
Wela Milewicz, żona jednego z żydowskich rzeźników w Poznaniu i jej dwie córki Hela i Anna, Poznań lata 30. XX w. Milewiczowie byli w czasie wojny w getcie warszawskim, zginęła cała rodzina z wyjątkiem córki Idy, która była w Związku Radzieckim.

Do Ostrowca Lubelskiego trafiła również rodzina Rotenbergów, niemieckich Żydów, którzy mieli sklep rzeźnicki przy ul. Masztalarskiej. W posiadaniu Michaela i Friedla Rotenbergów znajduje się cenny i pokaźny zbiór listów pisanych do nich oraz do krewnych we Wrocławiu i USA przez rodziców oraz rodzeństwo. Listy wysłano z Poznania, a kilka ostatnich, do początków 1940 roku, także z Ostrowca Lubelskiego. Rotenbergerowie opisują w niej zagęszczającą się atmosferę w Poznaniu przed wojną oraz swoje przeżycia. Listy z Ostrowca wysyłali oraz otrzymywali przez Czerwony Krzyż. Z Ostrowca pisali m.in. „Tak więc w środę wyjechaliśmy z Poznania, ok. 850 dusz, i po uciążliwej podróży 17 grudnia w sobotę dotarliśmy na miejsce. Jest to mała, okropna dziura leżąca ok. 200 km za Warszawą, a 40 km od Lublina. Najgorsze są tutaj warunki mieszkaniowe. Gnieździmy się po sześć osób w jednej izbie, gdzie jemy, gotujemy, śpimy; wszystko w jednym pomieszczeniu” (17. 1. 1940 r.). „We wtorek 2 kwietnia odbyły się w domu w obecności tutejszego rabina zaślubiny naszej jedynej córki Mani z moim siostrzeńcem Eli Hechtem [Hechtowie również mieszkali w Poznaniu, mieli sklep z konfekcją przy ul. Kramarskiej – przyp. red.]. Obecni byli przedstawiciele tutejszej kolonii poznańskiej: pan Harlam, dr Cobliner, dr Richard Peiser, dr Alex Peiser, Hirschlik, Polakowski z synem i zięciem i kilku przedstawicieli zarządu tutejszej gminy, jako że Eli jest przewodniczącym tutejszego Amerykańskiego Komitetu Pomocy Żydom JOINT . Mniej więcej w 40 osób miło spędziliśmy kilka godzin. […] Jesteśmy już tutaj cztery miesiące i mamy nadzieję, że nasi kochani synowie zadbają zawczasu o to i tyle zaoszczędzą, by gdy tylko nastąpi ten tak upragniony pokój, móc nam pomóc” (12. 4. 1940 r., list do rodziny we Wrocławiu).

10 listopada 1942 r. Niemcy zaczęli likwidację getta w Ostrowie Lubelskim. Wszystkich Żydów przeprowadzono do odległego o ok. 25 km Lubartowa, zabijając po drodze wielu, bo nie mogli iść lub usiłowali uciec. Po dwóch dniach hitlerowcy załadowali ich do wagonów towarowych i posłali do obozu w Bełżcu – na śmierć.

 ***

PS. W 1991 roku ukazała się w Izraelu skromna książka Poznań – Memories przygotowana i wydana własnym sumptem przez żyjących tam poznańskich Żydów. Składa się ona z kilkudziesięciu różnego rodzaju tekstów – wspomnień i listów, napisanych po polsku, angielsku i hebrajsku[25]. Jej głównym redaktorem był Jochannan Cohen. Autorami byli ludzie, którzy w momencie wybuchu drugiej wojny światowej byli dziećmi lub nastolatkami. Po wojnie zamieszkali w Izraelu, Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i innych krajach, gdzie wielu z nich do dziś żyje.

Niniejszy tekst to fragmentaryczny obraz życia społeczności żydowskiej w przedwojennym Poznaniu, taki, jaki zapamiętali go ówcześni młodzi poznańscy Żydzi. Ułożyłem go ze wspomnień zawartych w Poznań – Memories, ale wykorzystałem także informacje przekazane mi w listach czy rozmowach. Wspomnienia napisane w języku hebrajskim przetłumaczył Jurek Janowski.

 


 

Artykuł został opublikowany w numerze 3/2006 Kroniki Miasta Poznania pt. „Poznańscy Żydzi”.

Dziękuję Juliette Bergman, Hanie Lasman i Michaelowi Rotenbergerowi za możliwość publikacji zdjęć.

Powielanie tekstu możliwe za zgodą autora, cytowanie fragmentów za podaniem źródła, używanie zdjęć zastrzeżone.

Przypisy

[1] Cytaty z listu z 2005 r. Szerszą informację biograficzną o Noachu Lasmanie znaleźć można w jego tekście Dzieciństwo poznańskiego Żyda w numerze 3/2006 „Kroniki Miasta Poznania”.

[2]  Jochannan Cohen urodził się ok. 1913 r. w Poznaniu jako Żyd niemiecki, wychowanek Zakładu dla Osieroconych Chłopców Żydowskich przy ul. Stawnej 5. Po szkole powszechnej jako bardzo dobry uczeń został posłany do Państwowego Seminarium dla Nauczycieli Religii Mojżeszowej w Warszawie, które ukończył prawdopodobnie w 1932 roku. Należał do Ha-Szomer Ha-Cair i w 1936 roku zrobił aliję, tzn. wyemigrował do Palestyny. Był tam jednym z trzech założycieli kibucu Eylon położonego pod granicą libańską. Żyło w nim potem grono poznańskich Żydów, którzy przeżyli wojnę. Był nauczycielem, później dyrektorem szkoły dla dzieci w kibucu. Zmarł w 2008 roku. Cytat z jego tekstu Od Kodeksu Kaliskiego do Endldsung der Judenfrage, [w:] Poznań – Memories, Izrael 1994.

[3]  Fira Sochaczewska–Braun urodziła się w Rosji sowieckiej, od 1926 r. mieszkała w Poznaniu. Jej ojciec miał hurtownię bielizny roboczej przy ul. Wielkiej. W Poznaniu skończyła szkołę handlową i krótko przed wojną zaczęła pracować. Wojnę spędziła, pracując w łódzkim getcie, przeszła przez obozy koncentracyjne w Auschwitz i Bergen Belsen. Od 1949 r. mieszka w Izraelu, wraz z mężem prowadzą sklep w Tel Avivie. Te i pozostałe wypowiedzi Firy Sochaczewskiej–Braun pochodzą z jej tekstu Wspomnienia z Poznania, [w:] Poznań – Memories.

[4] Cytat z tekstu Adama Sędziejewskiego Długa droga tułaczki, [w:] Poznań – Memories. Sędziejewscy przybyli do Poznania w 1926 r. z Kalisza, mieszkali na Starym Rynku 40, ojciec Adama był kuśnierzem.

[5] Bronek Bergman urodził się w 1925 r. w Poznaniu. Wojnę spędził w gettach w Łodzi i Warszawie, potem ukrywał się na aryjskich papierach. Po wojnie wyjechał do USA, skończył uniwersytet, jest doradcą podatkowym. Mieszka w New Jersey koło Nowego Jorku. Wszystkie zamieszczone tu wypowiedzi Bergmana pochodzą z rozmowy, jaką przeprowadziłem z nim w 2003 r.

[6] Te i następne wspomnienia Jochannana Cohena pochodzą z tekstu Okruchy pamięci, [w:] Poznań – Memories.

[7] Dziś ul. Wieniawskiego. Na miejscu nieistniejącego szpitala stoi budynek PAN.

[8] Henryk Kronenberg urodził się w 1920 r. Poznaniu, dzieciństwo spędził na Wildzie. Skończył średnią Szkołę Wydziałową. Na początku wojny, aresztowany przez Rosjan, trafił do sowieckiego obozu pracy. Do Polski wrócił po 1945 r., zamieszkał w Łodzi. W 1957 r. wyemigrował do Izraela, mieszka w Tel Avivie. Informacja uzyskana w rozmowie.

[9] Dziś ul. 23 lutego.

[10] Ta i kolejne wypowiedzi Kronenberga pochodzą z tekstu Wspomnienia osobiste z Poznania 1925–1939, [w:] Poznań – Memories.

[11] Z. Zakrzewski, Ulicami mojego Poznania, Poznań 1985, s. 34.

[12] Cytat z listu Noacha Lasmana z 2006 r.

[13] B. Bergman: „Rajtka to był plac na górze Solnej, zaraz za koszarami 14. pułku lekkiej artylerii mieszczącymi się na ul. Solnej”.

[14] List Noacha Lasmana z września 2006 r. poświęcony rodzinie Rotenbergów. Wszystkie informacje o rodzinie przekazał mu Michael Rotenberg, który dziś ma ponad 90 lat i mieszka pod Tel Avivem.

[15] Tamże.

[16] Cytat z listu Bergmana z 2003 r.

[17] Potoczna nazwa żydowskiej organizacji młodzieżowej Haszomer Hacair.

[18] Cytat z listu Lasmana z 2005 r.

[19] Informacje te pochodzą z rozmowy telefonicznej Kronenberga z autorem tekstu..

[20] Dawid Hirszberg, List do organizacji poznańskich Żydów w Izraelu, [w:] Poznań – Memories.

[21] Te i następne wspomnienia Lasmana pochodzą z jego tekstu Żydzi poznańscy w okresie okupacji, [w:] Poznań – Memories.

[22] Jak wyjaśnia Lasman, mowa o kole sportowym, a jednocześnie samooświatowym, utworzonym przez żydowskich uczniów poznańskich gimnazjów ok. 1937–38 r.

[23] Blimka Pavony urodziła się w Kaliszu, mieszka w USA. Od 1924 r. mieszkała w Poznaniu, jej ojciec, Wiktor Jeib Seidler, był kupcem. Podczas wojny rodzina trafiła do Międzyrzecza Podlaskiego, gdzie wszyscy z jej rodziny zginęli. Fragmenty listu z 2004 r.

[24] Cytaty pochodzą z tekstu Rutki Pereg Byłam studentką w Poznaniu, [w:] Poznań – Memories.

[25] Egzemplarz książki Poznań – Memories znajduje się w zbiorach Biblioteki Raczyńskich w Poznaniu.

Młodzi poznańscy Żydzi, okres międzywojenny. Fotografie ze zbiorów Briana (Bronka) Bergmana, Noacha Lasmana, Michaela Rotenberga, Andrzeja Niziołka

Projekt
CHAIM/ŻYCIE

Fundacja Tu Żyli Żydzi, Poznań


Stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego – Kultura w sieci, realizowane w 2020 r. przez Andrzeja Niziołka

CHAIM/ŻYCIE - portal o kulturze, Żydach, artystach i Wielkopolsce, to projekt edukacji i animacji kultury w Poznaniu i Wielkopolsce. Poszukujemy, gromadzimy i prezentujemy na niej trzy rodzaje materiałów:

* Dzieła twórców kultury odnoszące się do kultury żydowskiej i obecności Żydów w Poznaniu i Wielkopolsce.

* Materiały nt. kultury i historii Żydów wielkopolskich – jako mało znanego dziedzictwa kulturowego regionu.

* Informacje o działaniach lokalnych społeczników, organizacji, instytucji zajmujących się w Wielkopolsce upamiętnieniem Żydów w swoich miejscowościach oraz informacje o tychże działaczach i organizacjach.

Kontakt

  • Andrzej Niziołek

  • Hana Lasman

  • Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.


Projekt finansowany jako zadanie publiczne Województwa Wielkopolskiego w dziedzinie kultury w 2021 r.

© 2020 Fundacja Tu Żyli Żydzi. Strony Trojka Design.